Był to czwarty w tym sezonie mecz Phoenix przeciwko New Orleans Hornets i trzecia porażka. We wszystkich grał Marcin Gortat, który przyszedł do zespołu z Arizony w drugiej połowie grudnia. Dwa z nich pamiętamy bardzo dobrze. Wygrany 104:102 na własnym parkiecie 30 stycznia, gdy Polak był królem wieczoru w US Airways Center (w 24 minuty zdobył 25 punktów, ustanawiając swój rekord kariery, i miał 11 zbiórek); i ten niedawny z 25 marca, także w Phoenix, gdy w przypadkowym zderzeniu ze Steve'em Nashem złamał nos w trzeciej kwarcie i nie mógł dokończyć spotkania. Zdążył zdobyć 18 punktów i zebrać z tablic 10 piłek, ale zabrakło go na boisku w decydującym momentach, gdy rywale przesądzali o swoim zwycięstwie 106:100.
W piątkowym meczu w zespole Suns nie było Nasha, lidera klasyfikacji asyst w całej NBA, Gortatowi zabrakło czterech zbiórek do 24. w sezonie double-double, a drużynie, pozbawionej szans awansu do play-off, zabrakło determinacji i skuteczności (50 procent celności rzutów z gry wobec 55,6 procent rywali).
Gortat grał 28.43 minuty, był drugim strzelcem zespołu po Jaredzie Dudleyu (18 pkt), trafił 6 z 9 rzutów z gry i wszystkie pięć wolnych, miał jedną zbiórkę w ataku i pięć w obronie, asystę, blok, dwie straty i dwa faule. Raz został zablokowany przez Carla Landry'ego.
Początek był całkiem udany dla graczy Phoenix. Pierwsze punkty, jak w trzech poprzednich spotkaniach, zdobył dla nich Gortat, który już ósmy kolejny mecz rozpoczynał w wyjściowym składzie Suns. Polak trafił spod kosza po podaniu od Aarona Brooksa, a że był faulowany przez Emekę Okafora, dorzucił jeszcze jeden punkt z rzutu wolnego, a potem kolejne dwa w połowie kwarty, dające drużynie prowadzenie 22:11. Zaraz jednak popełnił drugi faul na Okaforze i musiał usiąść na ławce. Hornets zabrali się do odrabiania strat i po rzucie Chrisa Paula w ostatniej sekundzie kwarty wyszli na pierwsze w meczu prowadzenie 31:30.
Od tego momentu już kontrolowali wynik, z czasem powiększając przewagę.