Z miny Hannu Lepistoe, gdy lądował Adam Małysz, wiele wyczytać się nie dało. Tak wyglądał ten weekend w Willingen: dużo radości, kilka znaków zapytania.
W konkursie drużynowym właściwie żaden z Polaków nie zepsuł skoku, nawet nierówny zwykle Piotr Żyła. Stefan Hula nie awansował do konkursu indywidualnego, ale w drużynie skakał znakomicie. Polacy stanęli na podium w PŚ dopiero trzeci raz (10 lat temu zajęli trzecie miejsce w Villach, w 2009 r. byli drudzy w Planicy).
Po pierwszym skoku Stocha byli pierwsi, wyprzedzali późniejszych zwycięzców Austriaków. Ostatecznie walkę o drugie miejsce z Niemcami przegrali dopiero w ostatniej serii, gdy poobijanemu Małyszowi uciekł rewelacyjny w Willingen Severin Freund. To on wygrał w niedzielę przed Martinem Kochem w konkursie, który nam zostawił mieszane uczucia.
Stoch znów był bardzo mocny, tym razem wystarczyło to na szóste miejsce. Wyżej był w tym sezonie tylko raz, tydzień temu, gdy wygrał w Zakopanem. Małysz wylądował na dziewiątym miejscu, odrobił trochę strat w klasyfikacji generalnej do Andreasa Koflera, który był dopiero 16., ale lider Thomas Morgenstern (czwarty) i wicelider Simon Ammann (trzeci) znów uciekli.
Stoch jest dziś innym skoczkiem niż na początku sezonu, gdy zdarzało mu się wściekać na siebie tuż po lądowaniu albo pukać palcem w kask. A Małysz w pewnym sensie wrócił do punktu wyjścia: do Kuusamo, gdzie na inaugurację sezonu też był dziewiąty, też wracając na skocznię z ledwo wyleczonym kolanem. I znów, jak na przełomie listopada i grudnia, czeka go teraz co najmniej tydzień oszczędzania sił.