To była szalona niedziela w Bad Mitterndorf. Rozegrano aż dwa konkursy, bo wcześniej przez dwa dni wiatr wyganiał skoczków do hoteli. Żadnego z konkursów nie wygrał Austriak, co się jeszcze nie zdarzyło w żaden pucharowy weekend tego sezonu. Mało tego, w drugich zawodach żaden z Austriaków nie stanął na podium. A to wszystko w miejscu, które jest dla austriackich skoków tym, czym dla nas Zakopane. Tu przychodzi najwięcej widzów, jest najlepsza zabawa, tu się czwarty już rok z rzędu fetuje miejscowego zwycięzcę Turnieju Czterech Skoczni.
Tym razem feta była na cześć Gregora Schlierenzauera i na tym się skończą jego miłe wspomnienia spod skoczni Kulm. Mógł wczoraj zmienić Andreasa Koflera na prowadzeniu w Pucharze Świata. Mógł dogonić Adama Małysza w liczbie pucharowych zwycięstw (39) i na liście wszech czasów mieć przed sobą tylko Mattiego Nykaenena (46). Ale miał pecha.
W konkursie przed południem była tylko jedna seria, Schlierenzauer trafił na gorsze warunki i wylądował na siódmym miejscu, tuż za Kamilem Stochem. W konkursie po południu skoczył świetnie w pierwszej serii, wyprzedził go tylko Daiki Ito, któremu mocniej powiało pod narty. Ale w serii finałowej Schlierenzauer utknął na wieży, mocując się z kombinezonem. Zamek nie chciał pójść w górę, więc strój spinano tym, co się udało znaleźć w okolicach belki. Najpierw agrafkami, potem taśmą, wszystko po to, żeby kombinezon przylegał do ciała, bo gdyby się rozszczelnił, dyskwalifikacja byłaby pewna.
Patrzył na to niecierpliwie Kofler, patrzył Stoch, który z siódmego miejsca po pierwszej serii przesuwał się coraz bliżej podium i brakowało mu jeszcze jednego pokonanego rywala, by się na nie dostać. Gregor po założeniu numeru startowego poprosił, żeby mu taśmą owinąć jeszcze kołnierz stroju, i ruszył w dół. Skoczył rewelacyjnie jak na warunki w drugiej serii, gdy niemal wszystkim wiało w plecy, ale po lądowaniu się nie cieszył. Poprawki krawieckie nie wytrzymały naporu powietrza.
Komunikat o dyskwalifikacji był dla publiczności sygnałem do natychmiastowego odwrotu spod skoczni. Oklaskiwanie cudzych sukcesów przećwiczyła już przed południem, gdy wygrał Robert Kranjec przed Thomasem Morgensternem i Andersem Bardalem (Stoch był szósty). Na powtórkę widzowie nie mieli ochoty.