Paweł Wilkowicz z Zakopanego
- Co się odwlecze, to nie uciecze – mówił po konkursie trener Polaków Łukasz Kruczek. Z ulgą, że to już koniec dwutygodniowego maratonu skoków. Z lekkim niedosytem, że w obu zakopiańskich konkursach Polacy prowadzili po pierwszej serii, a potem i w zawodach drużynowych i indywidualnych znaleźli się od nich lepsi w finale. Ale też ze spokojem, że wreszcie musi się zdarzyć taki konkurs, w którym wszystko ułoży się jak trzeba.
W dwóch ostatnich sezonach taki dzień zdarzał się Kamilowi Stochowi właśnie w Zakopanem. U niego na Podhalu, na swojej klubowej skoczni. Tu wygrywał pierwszy raz w karierze i pierwszy raz poprzedniej zimy. W sobotę prowadził po pierwszej serii z nieznaczną przewagą. Wicelidera Andersa Jacobsena wyprzedzał o 3,4 pkt.
W tym sezonie był już liderem po pierwszych seriach i w Engelbergu i w Innsbrucku, a potem spadał na drugie miejsce. W Zakopanem spóźnił nieco skok finałowy i spadł na trzecie. Ale powiedział później, że to właśnie tutaj skakał najlepiej.
– Czegoś zabrakło, zdecydowała psychika. Nie udało się, ale to był jeden z najlepszych konkursów w tym sezonie. Daliśmy publiczności niesamowite emocje, różnice były minimalne – tłumaczył Stoch. I przyznał: - Trochę tylko żal, że nie mogłem zaśpiewać Mazurka.