– Jesteś zmęczona? Bo ja strasznie – powiedziała Justyna Kowalczyk do Petry Majdić, a Słowenka tylko machnęła ręką. Siedziały na schodkach podestu ustawionego przy mecie w Falun, dochodziły do siebie po
2,5-kilometrowym prologu, w którym najpierw trzeba było się wspinać pod Mördarbacken, czyli Morderczą Górę, a potem z niej zjechać.
Nie ma w nim czasu na taktykę, to jeden długi atak. Ponad siedem minut wysiłku, o którym potem do końca dnia przypominają ból i kaszel. A jeszcze gorsza jest świadomość, że w sobotę i niedzielę trzeba się będzie ścigać wokół tej samej góry, niedaleko dwóch starzejących się skoczni, na które Puchar Świata nie zaglądał od siedmiu lat.
W sobotę o 15 zacznie się bieg łączony (5 km stylem klasycznym i 5 km dowolnym), a w niedzielę o 14.15 bieg na dochodzenie (10 km dowolnym), w którym zawodniczki będą ruszać na trasę z taką przewagą, jaką zdobyły na trzech poprzednich etapach finału PŚ.
Do końca sezonu zostały dwa starty i dwie kandydatki do Kryształowej Kuli, obie równie wyczerpane. Polka przynajmniej doczekała się za piątkowe zmęczenie nagrody. Zajęła w Falun trzecie miejsce, zdobyła za nie pięć tzw. bonusowych sekund, odejmowanych od łącznego czasu finału PŚ.