Minęło ledwie 11 dni od zwycięstwa w Zakopanem i skoczkowi, który do tego sezonu nigdy nie stał na podium Pucharu Świata, znów zagrali Mazurka Dąbrowskiego.
Cieszył się mniej donośnie niż pod Wielką Krokwią, ale to była pod wieloma względami piękniejsza wygrana. Wprawdzie nie na swojej skoczni, niedaleko szkoły, do której chodził, ale też na lubianej: w Klingenthal wygrał ostatniego lata zawody Grand Prix na igelicie.
– Podoba mi się tutaj, przychodzi dużo ludzi, mam dobre wspomnienia z lata – mówił po konkursie. W Zakopanem był liderem już po pierwszej serii, w Niemczech doskoczył do zwycięstwa z czwartego miejsca, po drodze mijając samego Thomasa Morgensterna. Wyprzedził go łącznie o pół metra, i o 0,6 pkt. Morgenstern lądował w finałowej serii z problemami, odpięło mu się jedno z wiązań.
Konkurs na Wielkiej Krokwi był szalony, w dobrym i złym sensie: zła pogoda, upadek Małysza, niepowodzenia innych faworytów. A na niemieckiej skoczni, choć też wiało, to najlepsi skakali w podobnych warunkach. Stoch mimo lekkiego wiatru w plecy poleciał w pierwszej serii na 132 m, choć startujący tuż przed nim i po nim Austriacy Wolfgang Loitzl i Manuel Fettner skoczyli słabo. A w drugiej serii był jeszcze lepszy i mógł z podium spojrzeć z góry na gwiazdy ostatnich dwóch sezonów: na drugim stopniu stał Morgenstern, na trzecim mistrz olimpijski Simon Ammann. Małysz, wciąż obolały po Zakopanem, zadowolony z techniki swoich skoków, ale nie z siły odbicia, tym razem był siódmy.
– Żaden konkurs nie jest sprawiedliwy, ten był po prostu dobry. Pierwszą trójkę dzieliło ledwie 1,3 pkt – mówi „Rz” trener polskiej kadry Łukasz Kruczek. – Wygraną przyjęliśmy spokojnie, bez wielkiej euforii, ale z dumą. Kamil skoczył bardzo czysto w obu próbach.