– Przedramiona, kolana, goleń, biodro. Krajobraz po bitwie. Poobijałam się jak za starych dobrych juniorskich czasów – wyliczała Justyna po sobotnim biegu łączonym. Można było tę listę strat ciągnąć dalej: krwawiący łokieć, złamany kijek, koszulka liderki przejęta przez Marit Bjoergen. I to co najważniejsze: stracony spokój.
Bo gorsza od punktów, które uciekły, gdy Kowalczyk zajęła w biegu łączonym ósme miejsce, a Bjoergen drugie, za Therese Johaug, była świadomość, że następnego dnia podczas sprintu trzeba będzie kilka razy wrócić na ten sam wiraż, na którym się zaczęły sobotnie nieszczęścia. Na słynną agrafkę na stromym zjeździe na stadion tam, gdzie co roku w Lahti ktoś się rozstaje z nadziejami na dobry wynik.
Justynie mógł właśnie tam uciec Puchar Świata. W niedzielnym sprincie stylem klasycznym robiła wszystko, żeby do tej agrafki dojechać sama. Udało się w ćwierćfinale i półfinale, które wygrywała popisowo. Ale finał potoczył się inaczej.
Polka też wystrzeliła w nim mocno ze startu, pracowały ramię w ramię z Julią Iwanową, Bjoergen zostawiły z tyłu. A potem zaczął się zjazd, Justyna już w pierwszy mocny zakręt weszła, mocno hamując, a Bjoergen ryzykownie. Objechała Polkę po zewnętrznej, ledwo się mieszcząc między nią a drzewem, i zaczęła ucieczkę z Iwanową. Wygrała z nią finisz, Justyna przybiegła trzecia. I strata do Marit urosła o kolejne 40 punktów, do 78.
Jest ją gdzie odrabiać, do końca sezonu jeszcze sześć biegów – już pojutrze sprint stylem klasycznym w Drammen – i 610 pkt do zdobycia. Ale w Lahti bolało to, że Justyna wydawała się w obu startach bliska zwycięstwa, Marit w obu miała swoje zawirowania, a jednak na koniec to ona się cieszyła. Przetrwała kryzys w pierwszej części biegu łączonego i odżyła po zmianie nart na styl dowolny, w sprincie ryzykowna jazda w półfinale i finale dwa razy zapewniła jej drugie miejsce. A Kowalczyk dostawała cios za ciosem.