Miał 18 lat, kiedy awansował do finału mistrzostw świata seniorów. Trzy lata później w Rzymie (1960) był już w olimpijskim finale floretu. Walczył w barażach o pierwszy polski medal w tej broni, ale zajął czwarte miejsce.
Wielu już wtedy twierdziło, że będzie wybitnym florecistą, ale w 1961 roku mistrzem świata w Turynie został jego kolega Ryszard Parulski, a na igrzyskach w Tokio po złoto sięgnął inny z Polaków, Egon Franke, choć to Woyda wygrywał prestiżowe zawody Copa Giovanini, Copa d’Alpini, Challenge Martini w Paryżu czy Copa Hungaria w Budapeszcie. To on był faworytem tych igrzysk, a Franke tylko rezerwowym, którego wiedziony intuicją w ostatniej chwili wstawił do składu prof. Zbigniew Czajkowski, trener naszych florecistów.
Woyda trafił jednak na Francuza Daniela Revenu i odpadł z walki o medale. – Modliłem się tylko o jedno. Nie trafić na niego. Był dla mnie bardzo niewygodnym rywalem – mówił o szczupłym, wysokim Francuzie.
To właśnie Revenu mógł sprawić, że Woyda nie zdobyłby też złotego medalu w Monachium (1972). Musiał z nim wygrać, by zapewnić sobie awans do finału. Prowadził 4:0 i przegrał 4:5. Kat znów zrobił swoje. Została już tylko jedna szansa. Wygrana Woydy z Włochem Nicolą Granierim przy założeniu, że Marek Dąbrowski pokona Revenu, dawała prawo walki o medale. I cud się zdarzył, przy stanie 4:4 to Woyda zadał decydujące trafienie, a Dąbrowski, choć przegrywał 2:4, zdołał odprawić z kwitkiem Francuza.
Finał był już popisem Woydy. W ostatniej walce pokonał Rumuna Mihaia Tiu, wychowanego w rodzinie cyrkowej człowieka z gumy. To nie był pojedynek, tylko egzekucja. Woyda wygrał 5:0, karcił Rumuna jak niesfornego dzieciaka. Kolejne punkty zdobywał z taką łatwością, że przy ostatnich pchnięciach publiczność wstała z miejsc i biła brawo, nagradzając kunszt polskiego szermierza.