Na planszy był Kmicicem

Witold Woyda 1939 – 2008. Jako pierwszy polski sportowiec zdobył dwa złote medale podczas jednych igrzysk olimpijskich. Szermierka nigdy nie wypełniała mu całego życia i może dlatego życie to było tak ciekawe

Aktualizacja: 10.05.2008 03:55 Publikacja: 10.05.2008 03:54

Na planszy był Kmicicem

Foto: AP

Miał 18 lat, kiedy awansował do finału mistrzostw świata seniorów. Trzy lata później w Rzymie (1960) był już w olimpijskim finale floretu. Walczył w barażach o pierwszy polski medal w tej broni, ale zajął czwarte miejsce.

Wielu już wtedy twierdziło, że będzie wybitnym florecistą, ale w 1961 roku mistrzem świata w Turynie został jego kolega Ryszard Parulski, a na igrzyskach w Tokio po złoto sięgnął inny z Polaków, Egon Franke, choć to Woyda wygrywał prestiżowe zawody Copa Giovanini, Copa d’Alpini, Challenge Martini w Paryżu czy Copa Hungaria w Budapeszcie. To on był faworytem tych igrzysk, a Franke tylko rezerwowym, którego wiedziony intuicją w ostatniej chwili wstawił do składu prof. Zbigniew Czajkowski, trener naszych florecistów.

Woyda trafił jednak na Francuza Daniela Revenu i odpadł z walki o medale. – Modliłem się tylko o jedno. Nie trafić na niego. Był dla mnie bardzo niewygodnym rywalem – mówił o szczupłym, wysokim Francuzie.

To właśnie Revenu mógł sprawić, że Woyda nie zdobyłby też złotego medalu w Monachium (1972). Musiał z nim wygrać, by zapewnić sobie awans do finału. Prowadził 4:0 i przegrał 4:5. Kat znów zrobił swoje. Została już tylko jedna szansa. Wygrana Woydy z Włochem Nicolą Granierim przy założeniu, że Marek Dąbrowski pokona Revenu, dawała prawo walki o medale. I cud się zdarzył, przy stanie 4:4 to Woyda zadał decydujące trafienie, a Dąbrowski, choć przegrywał 2:4, zdołał odprawić z kwitkiem Francuza.

Finał był już popisem Woydy. W ostatniej walce pokonał Rumuna Mihaia Tiu, wychowanego w rodzinie cyrkowej człowieka z gumy. To nie był pojedynek, tylko egzekucja. Woyda wygrał 5:0, karcił Rumuna jak niesfornego dzieciaka. Kolejne punkty zdobywał z taką łatwością, że przy ostatnich pchnięciach publiczność wstała z miejsc i biła brawo, nagradzając kunszt polskiego szermierza.

To nie były jedyne brawa w Monachium dla Woydy. W finale turnieju drużynowego ze Związkiem Radzieckim wygrał cztery pojedynki i poprowadził młodszych kolegów – Dąbrowskiego, Jerzego Kaczmarka i Lecha Koziejowskiego – po złoty medal.

Najlepszy florecista wszech czasów Francuz Christian d’Oriola tak skomentował wyczyn Woydy: – Finał indywidualny wygrał dzięki kondycji i dynamice. W walkach drużynowych zademonstrował kapitalną technikę i taktykę. Można więc powiedzieć, że o ile pierwszy medal zawdzięcza nogom, o tyle drugi głowie.

Woyda, pytany kiedyś, który z trenerów był mu najbliższy i jaki okres spędzony na szermierczej planszy wspomina najmilej, powiedział: – Ten czas, kiedy uczyliśmy się fechtunku w baraku przy ulicy Wawelskiej i w piwnicy Teatru Komedia na Żoliborzu, był wyjątkowy. Tak samo jak zapach potu i podziemia, który się tam unosił. A próba wykonania efektownego flesza zawsze groziła rozbiciem o betonowe filary.

Pierwszych nauczycieli faktycznie miał wyjątkowych. Major Władysław Dobrowolski, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Los Angeles (1932), żołnierz września 1939 roku w 21. Pułku Piechoty imienia Dzieci Warszawy, i Władysław Kurpiewski, podoficer 9. Pułku Strzelców Konnych imienia Kazimierza Pułaskiego, instruktor szermierki w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie, żołnierz 360. Pułku Piechoty walczącego we wrześniu na warszawskiej Woli, to dwójka fachowców, jakich nie było wielu. To właśnie Kurpiewski dostrzegł w kilkunastoletnim Woydzie talent najczystszej próby. A inni, tacy chociażby jak Zbigniew Skrudlik, wcześniej kolega i rywal, później trener, który poprowadził go do dwóch złotych medali w Monachium, nie pozwolili, by ten szermierczy diament się zmarnował.

Profesor Czajkowski, wybitny teoretyk i praktyk szermierki, powiedział przed laty, że to właśnie Woyda był najbliższy pierwowzoru Kmicica. Dodał jednak od razu, że dwukrotny mistrz olimpijski Kmicicem był tylko na planszy. Skrudlik podkreślał wyjątkową sprawność fizyczną Woydy: – Potrafił zjechać z Kasprowego na jednej narcie.

Dwa lata po igrzyskach w Monachium wybitny szermierz pracował już jako trener we Włoszech. To tam dopadły go plotki, że jest wraz z Andrzejem Badeńskim, wybitnym czterystumetrowcem, zamieszany w aferę szpiegowską. Wówczas jego wyjazd do Włoch łączono ze sprawą Jerzego Pawłowskiego.

Woyda przyjechał do Polski w 1992 roku z córkami, którym chciał pokazać ojczyznę. Rozmawialiśmy w Cetniewie, w ośrodku przygotowań olimpijskim, gdzie przygotowywał się do najważniejszych imprez.

– Do mnie również dotarły te plotki – przyznał wtedy. – Miałem nawet kilka telefonów, radzono, żebym się ukrywał, bo mnie szukają. W niemieckim „Spieglu” ukazał się obszerny artykuł, w którym autor łączył mnie i Badeńskiego ze sprawą Pawłowskiego. Wziąłem adwokata, by wytoczyć sprawę gazecie, poszedłem do polskiego konsulatu w Mediolanie, gdzie usłyszałem, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój.

W tym czasie w Bolonii urodziła mu się druga córka Jacqueline. Miał niezłą pracę, wydawało się, że zostanie tam dłużej, ale po licznych rozmowach z żoną – Amerykanką polskiego pochodzenia, córką pilota RAF i Angielki – wspólnie doszli do wniosku, że lepszym miejscem na dalsze życie będą jednak Stany Zjednoczone

– To była mądra decyzja, choć zaczynałem wszystko od nowa, mając 39 lat i 300 dolarów w kieszeni. A żona nie pracowała. Raz jeszcze się okazało, że na takie zmiany nigdy nie jest za późno – mówił w letnie popołudnie w Cetniewie 16 lat temu.

Absolwent prawa na Uniwersytecie Warszawskim (w latach 60. był na rocznym stypendium w USA), w USA i Kanadzie reprezentował włoskie firmy specjalizujące się w produkcji maszyn pakujących. Był człowiekiem zadowolonym z życia, obiecywał, że nauczy córki mówić po polsku. – Do tej pory nie było okazji. Z żoną mówiliśmy w domu po angielsku – tłumaczył się.

Opowiadał o swojej przyjaźni z Wojciechem Fibakiem, który był jego sąsiadem w Connecticut, i tyczkarzami Włodzimierzem Sokołowskim i Zbigniewem Janiszewskim, wtedy już cenionymi amerykańskimi architektami. Mówił też o swoich medalach, które miał w Ameryce, bo przysłała je matka. Opowiadał o sportowych fascynacjach: – Kiedyś byłem fanem piłki nożnej, chodziłem na Legię. Teraz jestem zakochany w futbolu amerykańskim. Kibicuję Gigantom z Nowego Jorku.

Pytany o Polskę, której nie widział tak długo, mówił: – Jestem optymistą, bo widzę wiele pozytywnych zmian, ale przyznam szczerze, że gdy słucham dyskusji politycznych, wydaje mi się, że wszyscy mają rację, choć ja z tego nic nie rozumiem. Może dlatego, że zawsze czułem się obywatelem świata, człowiekiem, dla którego nie powinien istnieć problem granic.

Siedem lat po tej rozmowie żona, matka jego dwóch córek, zginęła w wypadku samochodowym. Wtedy byli już rozwiedzeni. Od trzech lat wiódł spokojne życia emeryta urozmaicane grą w golfa, który stał się jego pasją. Kupił dom przy polu golfowym w Palm Beach Gardens na Florydzie, drugi miał w Bronxville koło Nowego Jorku, gdzie mieszkał z drugą żoną Małgosią.

– Chorobę nowotworową zdiagnozowano 6 czerwca 2006 roku – mówi jego przyrodni brat Tomasz Tomaszewski. – Rak płuc z przerzutem na wątrobę. Witek walczył do końca, ale tym razem przeciwnik okazał się silniejszy. W styczniu i we wrześniu ubiegłego roku był w Polsce. Po raz kolejny chciał przyjechać w czerwcu. Mieliśmy wspólnie oglądać mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie zdążył. Zmarł we własnym domu w Bronxville.

Miał 18 lat, kiedy awansował do finału mistrzostw świata seniorów. Trzy lata później w Rzymie (1960) był już w olimpijskim finale floretu. Walczył w barażach o pierwszy polski medal w tej broni, ale zajął czwarte miejsce.

Wielu już wtedy twierdziło, że będzie wybitnym florecistą, ale w 1961 roku mistrzem świata w Turynie został jego kolega Ryszard Parulski, a na igrzyskach w Tokio po złoto sięgnął inny z Polaków, Egon Franke, choć to Woyda wygrywał prestiżowe zawody Copa Giovanini, Copa d’Alpini, Challenge Martini w Paryżu czy Copa Hungaria w Budapeszcie. To on był faworytem tych igrzysk, a Franke tylko rezerwowym, którego wiedziony intuicją w ostatniej chwili wstawił do składu prof. Zbigniew Czajkowski, trener naszych florecistów.

Pozostało 90% artykułu
Sport
Radosław Piesiewicz ripostuje. Prezes PKOl zyskał na czasie
Sport
Powódź w Polsce. Wielka woda zalewa kluby
Sport
Kto następcą Thomasa Bacha w MKOl? Wśród kandydatów miliarder
Sport
Mateusz Polaczyk wygrał Puchar Świata w Ivrei
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Sport
Walka o władzę na szczycie. Kto zostanie szefem MKOl?