Właśnie dobiegł końca tydzień olimpijskich pożegnań. W większości krajów w ostatnich dniach odprawiano do Pekinu najliczniejsze grupy sportowców i niemal wszędzie sceneria była podobna: głowa państwa lub rządu, ministrowie, ślubowanie, przemówienia i orędzia. Naszych olimpijczyków żegnał premier Donald Tusk, niemieckich prezydent Horst Köhler, amerykańską ekipę prezydent George W. Bush przyjął w Białym Domu.
– Jeśli potrzebujecie 62-letniego kolarza górskiego, to jestem do dyspozycji – mówił Bush, puszczając oko do działaczy amerykańskiego komitetu olimpijskiego (USOC). Podobne żarty to podczas takich uroczystości stały punkt programu, obok wezwań, by godnie reprezentować swój kraj. Nikt za to nie mówi głośno tego, co pewnie ma na końcu języka: „I nie zapominajcie, ile w was zainwestowaliśmy”.
Igrzyska olimpijskie bardzo szybko z rozrywki bogatych dżentelmenów zmieniły się w bezkrwawe bitwy państw toczone za pieniądze podatników. Niektóre rządy zaczęły finansować przygotowania sportowców jeszcze wówczas, gdy olimpiada była dość zabawną imprezą rozciągniętą w czasie na wiele tygodni. Potem, podczas zimnej wojny, Wschód miał swój system fikcyjnych etatów dla sportowców, a Zachód stypendiów, które spełniały podobną rolę.
Żelazna kurtyna zniknęła, zniesiono podział na zawodowców i amatorów, więc można już nazywać rzeczy po imieniu, jeśli jednak chodzi o znaczenie budżetowych pieniędzy dla igrzysk, niewiele się zmieniło.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski jest najbogatszą organizacją pozarządową świata, ale nie byłoby jego potęgi, gdyby nie rządy. Miasta tylko na papierze są organizatorami igrzysk, imprezę finansują przede wszystkim rządy razem ze sponsorującymi komitet organizacyjny firmami. Podobnie jest z wysyłaniem reprezentacji. Robią to komitety olimpijskie, czyli niezależne stowarzyszenia, ale za przygotowania sportowców płacą rządy. Komitety zwykle odpowiadają przede wszystkim za olimpijską logistykę, a to jest ułamek kosztów związanych ze startem w igrzyskach.