Jedni narzekali na pogodę, drudzy nie, w Qingdao właściwie każdy miał to co lubi i co nienawidzi. Ostatniego dnia, gdy rozgrywano już tylko finałowe wyścigi klas Tornado i Star, było jednak coś specjalnego: ciągła ulewa połączona z porządnym wiatrem, 12-14 węzłów, fala ostra i duża, po prostu zabawa dla ludzi wodoodpornych.
Nastrój igrzysk w odległości 550 km od stolicy robi się tak: niezawodni wolontariusze na lotnisku załatwiają taksówki do mariny. Przy autostradzie na każdej latarni wiszą flagi z logo igrzysk. Jakieś 600 m przed mariną stoi taki sam, jak w Pekinie szlaban, przy szlabanie klasyczna para: policjant i wojskowy.
Zakaz wjazdu pojazdów bez specjalnej przepustki. Taksówkarze nie mają przepustek. Deszcz leje, bagaż w dłoń i już po kilkuset metrach kolejny znajomy widok: bramka magnetyczna, prześwietlanie bagażu, włączyć laptopa, wyłączyć i jesteśmy na olimpiadzie żeglarskiej. Prawie – trzeba jeszcze dojść lub mieć szczęście i dojechać kawałek drogi do morza pasażerskim wózkiem elektrycznym. W marinie płonie na betonowym budynku znicz olimpijski, nieduży, jakieś 4 metry wysokości, stoi mnóstwo flag i rząd wiatraków pokazujących kierunek i siłę podmuchów. W zasięgu wzroku niezwykłe wieżowce na nabrzeżu, dalej skały, spieniona woda, sporo miejsca na przystani, żadnych alg, które niedawno pokryły zatokę, dla żeglarzy raj.
Dla dziennikarzy kilkanaście motorowych pontonów, zapisy chętnych z wyprzedzeniem. Płyniemy, nie wypada nie płynąć po Morzu Żółtym, okazja może się nieprędko powtórzyć. Wolontariusze podają wszystkim nieprzygotowanym foliowe płaszcze przeciwdeszczowe. Nic nie pomogą, ale może będzie cieplej, jak założy się dwa. Fotoreporterzy biorą po kilka, owijają obiektywy i aparaty. Siebie na końcu.
Rutyniarze, w markowych kurtkach i spodniach żeglarskich po kilkunastu minutach nie wyglądają lepiej. Mokro z każdej strony. Najpierw płynęła klasa Tornado, w Polsce zapomniana, chociaż dawno temu pływali w niej Karol Jabłoński i Roman Paszke. Oglądanie regat z wody ma w Qingdao zalety tylko dla ludzi odpornych na chorobę morską. Kilku dziennikarzy, w tym jeden polski oddaje, co należne chińskiemu Neptunowi. Chińczycy są wyrozumiali, w czasie przerwy w wyścigach odwożą osłabionych na stały ląd. W telewizorze, nie ma co kryć, widać nawet lepiej. Dwa helikoptery z kamerami telewizyjnymi pokażą wszystko jak trzeba i jeszcze realizatorzy dołączą animację komputerową, która wykaże różnice z dokładnością 0,1 metra.