Znamy tę magię: ośmiu atletów, białe linie torów, cisza tłumu i strzał startera. Zawsze czuli się bohaterami stadionów lekkoatletycznych, nawet wtedy, gdy ich dyskwalifikowano.
Justin Gatlin był podwójnym mistrzem świata z Helsinek (2005), mistrzem olimpijskim z Aten (2004). Z Asafą Powellem dzielił tytuł rekordzisty świata. Pięć lat temu, w kwietniu 2006 roku, wykryto, że jest naładowany testosteronem po uszy, że wszystkie jego opowieści o potrzebie walki z dopingiem to bzdura, że jest mistrzem świata hipokryzji, wołając dookoła, że czuje się ambasadorem czystego sportu. Groziła mu dożywotnia dyskwalifikacja, bo kilka lat wcześniej jako student University of Tennessee brał amfetaminę. – To było lekarstwo na moją nadpobudliwość – tłumaczył wówczas. Po drugiej wpadce twierdził długo, że padł ofiarą sabotażu, że to masażysta wtarł mu w plecy maść sterydową.
Po obietnicy współpracy z łowcami dopingu został skazany na osiem lat bez startów, karę skrócono do czterech. Próbował zostać skrzydłowym w zawodowej drużynie futbolu amerykańskiego. Nie wyszło. W sierpniu 2010 roku wrócił na bieżnię, gdzieś na północy Estonii przebiegł 100 m w 10,24 s. Potem jeszcze biegał kilka razy – najlepszy wynik: jesienią 2010 roku 10,09 w małych zawodach we Włoszech.
Wrócił do mediów z przesłaniem: wystartuję na igrzyskach w Londynie, należy mi się, odcierpiałem swoje, chcę pokazać synowi, że jestem dobrym sportowcem.
Dostał wsparcie z amerykańskiej federacji lekkoatletycznej i amerykańskiej agencji antydopingowej. Nie dostał od Rajne Sodeberga, szefa stowarzyszenia największych mityngów europejskich, dyrektora zawodów w Sztokholmie. Patrick K. Magyar, dyrektor mityngu w Zurychu, też powiedział jasno: – Pan Gatlin znacząco zaszkodził naszemu sportowi. To oczywiste, że nie będziemy go zapraszać w najbliższych latach.