Była liderka światowego rankingu, triumfatorka czterech turniejów wielkiego szlema, a obecnie dyrektorka ważnej imprezy w Barcelonie, nie kryje fascynacji tenisem lat 90. i krytykuje stan obecny: „Można zostać nr. 1, nie będąc wielką mistrzynią. Na kortach jest za dużo siły, za mało urozmaicenia. Ludzie wiedzą, kim są siostry Williams, Clijsters czy Henin, ale nie potrafią wymienić nazwiska obecnej liderki. Grałam z trzema generacjami zawodniczek i tenis cały czas ewoluował. Styl moich rywalek był różny, osobowości wyraźniejsze, charaktery ciekawsze. Dziś bez siły dużo większej niż kiedyś nie ma po co zaczynać".
W środowisku zawrzało. Przeciwnicy poglądów Arantxy sięgnęli po argumenty personalne, zarzucono jej też brak taktu, bo skoro tkwi w strukturach WTA, to powinna inaczej mówić o
Przypomniano też, że miała słaby bilans ze słynnymi koleżankami, za to po zamachu na Monicę Seles stała się jedną z głównych, obok Steffi Graf, beneficjentek nowej sytuacji. Przypomniano styl gry Arantxy, raczej nudny – cierpliwe przerzucanie na drugą stronę wysokich piłek. Wypisz, wymaluj – dzisiejsza, tak krytykowana liderka Karolina Woźniacka, tylko że znacznie wolniej.
Ci, którzy się z opiniami Sanchez-Vicario zgadzają, podkreślają, że nie da się już przymykać oczu na coraz gorsze wskaźniki telewizyjnej oglądalności kobiecego tenisa, trudno wciąż nie zauważać zmian na trybunach w trakcie koedukacyjnych imprez – puste na meczach pań stadiony pęcznieją, gdy grają mężczyźni.
Oczywiście, gracze sprzed lat gloryfikują postacie ze swojej epoki. To normalne, ale stąd tylko krok do niesprawiedliwej oceny tego, co dziś. Czy Arantxa popełniła ten grzech? I tak, i nie. Gwiazdy dwóch poprzednich dekad, jeśli chodzi o siłę i szybkość, nie miałyby szans z dzisiejszą czołówką, ale z drugiej strony nie wolno przekreślić umiejętności technicznych i taktycznych starszej generacji.