Jest w kobiecym futbolu coś z magii, o której mówią starsi kibice piłki nożnej. Ci, którzy tęsknią za czasami Kazimierza Deyny, Johana Cryuffa i Pelego, kiedy grało się dostojnie, było dużo miejsca, nikt się nie spieszył, można było kręcić kółeczka i cmokać po mierzonych zagraniach na 40 metrów, a taktyka nie wiązała piękna.
W Londynie ponad 80 tysięcy ludzi pobiło wczoraj olimpijski rekord frekwencji na meczu piłkarskim. Wembley wypełniło się dla kobiet, które zdecydowanie na to zasłużyły. Na trybunach nie usiedli wcale futbolowi laicy, bo wiedzieli, kim jest Sepp Blatter i że trzeba na niego buczeć. Dobrej piłki nie zabrakło. Amerykanki objęły prowadzenie już w ósmej minucie, kiedy Carli Lloyd wykorzystała świetne podanie Alex Morgan. Lloyd, bohaterka igrzysk w Pekinie, informuje na swojej stronie internetowej, że lubi Leo Messiego, Xaviego i Andresa Iniestę.
Gra tak, że bez problemu poradziłaby sobie w większości klubów ekstraklasy. Przyspieszenie, strzał, orientacja na boisku. Ta, która podawała – Morgan, powinna przyciągać kibiców na stadiony nie tylko dlatego, że jest bardzo szybka. Urodą obala wszystkie stereotypy o brzydkich piłkarkach.
Wczorajszy mecz był rewanżem za ubiegłoroczny finał mistrzostw świata, który po dogrywkach skończył się remisem 2:2, a Japonki pokonały Amerykanki w rzutach karnych.
Siedem reprezentantek USA nie ma przynależności klubowej. To podobno normalne. Amerykański dziennikarz tłumaczył, że tamtejsze piłkarki trenują głównie na obozach reprezentacji, bo liga zawiesiła rozgrywki.