Holender i tak ma szczęście, bo pierwszy mecz od kiedy przeszedł z Londynu do Manchesteru United wypada na Old Trafford. Jeśli dobrze pójdzie, to gwizdy utoną w morzu braw jego nowych kibiców, ale i tak może być wesoło, skoro nawet trener londyńczyków Arsene Wenger prosi, by van Persiego traktować z szacunkiem.
W końcu dla Arsenalu zrobił przez te kilka lat całkiem sporo, strzelił wiele ważnych bramek, został nawet kapitanem, kibice go kochali. Należy mu się szacunek. Ale właśnie chyba o to chodzi: bardzo go kochali, więc poczuli się bardzo zdradzeni. Dlatego zaczęli publicznie palić jego koszulki. Miał być następcą Thierry'ego Henry'ego, ale skusiły go pieniądze i perspektywa sukcesów oferowana przez Alexa Fergusona.
Wszystko jest dla ludzi, niech by sobie nawet gdzieś odszedł: do Barcelony, Realu, Interu Mediolan. Byle poza Premier League. Do Henry'ego kibice Arsenalu pretensji nie mają. Gdy się wyniósł, to za Kanał La Manche, do będącej u szczytu powodzenia Barcelony, a potem do amerykańskiej MLS. Dlatego nikt nie zatrzasnął przed Francuzem drzwi. Gdy wrócił na początku roku na kilka miesięcy, doczekał się nawet swojego pomnika pod stadionem Emirates.
Van Persie nie ma co liczyć na podobne zaszczyty, niech się cieszy, jeśli nie będą w niego niczym rzucać. Zawodnika broni trener Manchesteru Alex Ferguson i przypomina, że piłkarze, którzy grali kiedyś w United, a później wracali na Old Trafford, zawsze byli ciepło przyjmowani. Może to prawda, a może tylko zasłona dymna ze strony szkoleniowca, który chce chronić swoją gwiazdę – od początku sezonu van Persie strzelił dla MU już dziewięć goli.
W drugą stronę nie zawsze tak to działało. Wayne Rooney mógłby coś opowiedzieć van Persiemu o trudnych powrotach, bo zawsze, ilekroć wraca na stadion Evertonu, serce na pewno bije mu żywiej. Chociaż wszystko działo się dawno i Rooney nie odchodził z klubu pokłócony, to kibice ciągle nie mogą mu darować, że zamienił niebieską koszulkę na czerwony strój United.