A to przecież było tak niedawno, kiedy drużyna przegrywała mecz za meczem na początku sezonu 2009/2010. Jakby zawodnicy chcieli wystawić na próbę cierpliwość Michaiła Prochorowa: znudzi mu się, czy się nie znudzi finansowanie największego pośmiewiska ligi.
Kilka miesięcy wcześniej jeden z najbogatszych Rosjan przejął większościowe udziały w drużynie, której jedyną zaletą była bliskość Nowego Jorku. I może jeszcze to, że jej kibicem i jednym z udziałowców jest raper Jay-Z, a razem z mężem na trybunach pojawia się Beyonce.
Jest kilka takich zespołów w NBA: Minnesota Timberwolves, Washington Wizards, Charlotte Bobcats – co by nie zrobili i tak będą na szarym końcu stawki. Do niedawna w tym gronie byli też New Jersey Nets.
Wszystko zmieniło się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy przenieśli się do Nowego Jorku. A właściwie wrócili, bo już tam kiedyś grali, choćby w latach 70. Zresztą, nawet mieli być w założeniu klubem z Nowego Jorku, nawet nazwę dostali tak, żeby się rymowała z baseballowym New York Mets i futbolowym New York Jets. Tylko, że ich grze w Nowym Jorku sprzeciwili się Knicks, którzy nie chcieli mieć pod bokiem rywala w walce o kibiców i dochody.
I przez długie lata nie mieli. Kto tam przyszedł – popadał w przeciętność, albo łapał kontuzje, jak Darryl Dawkins albo Otis Birdsong, a gdy już im się udało zbudować na początku lat 90. silną drużynę z trzema gwiazdami: Derrickiem Colemanem, Kenny'm Andersonem i Drażenem Petroviciem, to ten ostatni zginął w wypadku samochodowym, i plan na przyszłość znów się posypał.