To był powrót w mistrzowskim stylu, taki żeby nie zostawiał żadnych wątpliwości, o co Hampel będzie walczył. W półfinale, ruszając z zewnętrznego toru, jeszcze musiał się męczyć, żeby wyprzedzić Nickiego Pedersena, ale w finale już nikt nie był w stanie wytrzymać jego tempa: ani Gollob, ani Pedersen, ani Greg Hancock. Na metę wjechał na jednym kole.
Zasłużył na zwycięstwo i zaczyna odbierać to, co los zabrał mu w ostatnim sezonie, bo poprzedni rok był dla Hampela bardzo trudny. Zaczął go całkiem nieźle, od drugiego miejsca w Auckland, a potem trzeciej pozycji w Lesznie. Miał szansę włączyć się do walki o mistrzostwo świata, ale przyszedł pechowy turniej w czerwcu, w Kopenhadze, gdzie złamał nogę.
To był koniec jakichkolwiek marzeń o medalu. Chociaż wrócił na tor już dwa miesiące później, to formy nie odzyskał. Potem sam przyznawał, że te kilka miesięcy to był dla niego najtrudniejszy czas w karierze. Do Nowej Zelandii jechał niepewny tego, jak sobie poradzi, mimo że ciężko pracował zwłaszcza nad formą fizyczną. – Kiedy wróciłem na tor w poprzednim sezonie, nie czułem się dobrze fizycznie, więc w zimie bardzo solidnie nad tym pracowałem – mówił serwisowi speedwaygp.com po sobotnim zwycięstwie w Grand Prix Nowej Zelandii.
Takie wypadki zostawiają ślady, więc przed powrotem do wielkiej formy trzeba było też przygotować głowę. – Ciężko pracowałem z moim trenerem nad psychiką i gdy wyjechałem dzisiaj na tor, mój umysł był gotowy. Wiedziałem, że wszystko zaczynam od zera – mówił Hampel.
Polak, chociaż ma 31 lat, w finale był najmłodszym zawodnikiem. Obok 42-letniego Hancocka, 41-letniego Golloba i 36-letniego Pedersena wyglądał prawie na młodzieżowca. Weterani pokazują, że trzymają się mocno i nie zamierzają jeszcze schodzić ze sceny. Hancock ciągle marzy o odzyskaniu tytułu mistrza świata, który zabrał mu w zeszłym roku Chris Holder.