Amatorzy skręta tryumfują, a moraliści narzekają, że to cios zadany walce z narkomanią. Po latach dyskusji WADA na posiedzeniu w Montrealu podniosła dopuszczalny limit marihuany (THC) w moczu aż dziesięciokrotnie – z 15 nanogramów na mililitr do 150. Przepisy te znajdą się w nowym kodeksie antydopingowym, który ma obowiązywać od roku 2015.
Praktycznie oznacza to, że sportowiec będzie mógł używać marihuany jeszcze 24 godziny przed startem. Gdyby takie przepisy już obowiązywały, 80 procent przyłapanych uniknęłaby dyskwalifikacji (średnia to dwa miesiące). W 2011 r. było 445 takich przypadków.
Z powodu marihuany kłopoty mieli m.in. amerykański pływak Michael Phelps (2009) i brazylijski siatkarz Giba (2003). Kanadyjski snowboardzista Ross Rebagliati musiał z tego powodu zwrócić złoty medal olimpijski (Nagano 1998), a ostatnio za popalanie marihuany wyrzucono z igrzysk w Londynie amerykańskiego judokę Nicka Delpopolo.
Spór o częściową legalizację marihuany w sporcie trwa od lat. Głównym argumentem zwolenników jest to, że nie daje używającym żadnych przewag nad konkurentami, za to pomaga odprężyć się i pobudzić apetyt, gdy trzeba. Oponenci twierdzą, że używka może pomóc szczególnie w sportach wymagających pewnej ręki (golf, strzelectwo), a we wszystkich innych – likwidując tremę i startowy stres.
WADA podjęła decyzję, nie biorąc pod uwagę dyskusji wokół dwóch pozostałych kryteriów przesądzających, czy jakąś substancję uznać za doping, czy też nie. Chodzi o potencjalne ryzyko dla zdrowia, a też o bardzo pojemną „niezgodność z duchem sportu”.