Mistrzostwa świata są najbardziej prestiżowymi rozgrywkami w niemal każdej dyscyplinie sportu, ale już nie w hokeju. Zawodnicy traktują je prawie jak zło konieczne, władze klubów NHL niechętnie pozwalają im na wyjazd, bo ryzyko odniesienia kontuzji jest duże.
Nawet fani śledzą zmagania najlepszych reprezentacji z coraz mniejszym zaangażowaniem. Przyczyna tego stanu rzeczy jest prozaiczna i od lat taka sama – chodzi o pieniądze.
Mistrzostwa świata od lat zbiegają się w czasie z play-off NHL. Amerykańskie i kanadyjskie drużyny, które wciąż rywalizują o Puchar Stanleya, nie chcą zwalniać na MŚ najlepszych zawodników. Przychody klubów północnoamerykańskiej ligi wynoszą trzy miliardy dolarów rocznie. Im więcej spotkań drużyna wygra, tym więcej zarobi.
Dlatego na mistrzostwa dojeżdżali tylko ci zawodnicy, których kluby już odpadły z play-off. Ale nawet takie rozwiązanie, jak pokazał przykład Szwecji, może się opłacić. Bracia Daniel i Henrik Sedinowie z Vancouver Canucks przylecieli do Sztokholmu na mecz grupowy ze Słowenią. Od tamtej pory reprezentacja Trzech Koron nie przegrała i pewnie zmierzała po złoty medal.
Nie każdy zespół miał tyle szczęścia. Rosjanie zdecydowali się na podobny krok. W meczu ćwierćfinałowym z USA drużynie miał pomóc Aleksander Owieczkin. Jego Washington Capitals zakończyli play-off w pierwszej rundzie, więc otrzymał od władz klubu pozwolenie na wyjazd. Jednak ta podróż na niewiele się zdała. Rosja przegrała 3:8. Być może rosyjscy kibice nie musieliby oglądać tak wysokiej porażki, gdyby do Helsinek przyjechał inny lider drużyny narodowej – Jewgienij Małkin z Pittsburgh Penguins. Jego zespół jednak nadal gra o Puchar Stanleya, więc hokeista mógł zapomnieć o wsparciu kolegów z reprezentacji.