Reklama

Mój kawałek boiska

Marek Bieńczyk | Pisarz, zdobywca nagrody Nike, o sporcie, bez którego trudno żyć, o zwiedzaniu Europy kajakiem i twarzy Leo Beenhakkera.

Publikacja: 05.10.2013 19:41

Marek Bieńczyk na nowym stadionie przy Łazienkowskiej. Piłka zawsze była królową

Marek Bieńczyk na nowym stadionie przy Łazienkowskiej. Piłka zawsze była królową

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Rz: Przed laty chodziliśmy w Warszawie na te same mecze. Ja nadal to robię. A pan?

Marek Bieńczyk:

Pan chodzi z zawodowego obowiązku czy wciąż dla przyjemności? Od lat nie byłem na stadionie, niekiedy żałuję tego uniesienia, które się pojawiało, gdy tylko siadało się na trybunie. W naturalny sposób moje zainteresowanie dla meczów spadło. Ale kiedy gra reprezentacja, toczą się mundiale i Euro, oczywiście wszystko oglądam. I ogólnie wiem, co się dzieje, muszę wiedzieć, nawyk czy nałóg pozostał.

Tadeusz Konwicki, spytany kiedyś o to samo, odpowiedział: wie pan, już nie chodzę, oglądam mecze w telewizji, ale wtedy sobą gardzę. Pan też?

Piękna fraza, ale tak dobrze nie jest, nie mam poczucia winy. Tyle że moja żona mówi: idź lepiej pisać. Lata mijają, ale nie mogę ze sportem skończyć. Co więcej, myślę wciąż, że sport to zdrowie. Może niekoniecznie fizyczne, ale mentalne. Niemal codziennie gram w sali na Solcu w tenisa stołowego; kręgosłup cierpi, ale głowa się oczyszcza. Czuję, że ta mała salka to moja prawdziwa przestrzeń życia. Grywam w tenisa na korcie i namiętnie pływam kajakiem. Przepłynąłem już całą Polskę, wszystkie kraje bałtyckie.

Reklama
Reklama

Ale w pańskiej hierarchii piłka pozostała na pierwszym miejscu?

Pamięta pan dobrze, że w czasach, w których zaczęły się nasze sportowe fascynacje, interesowaliśmy się wszystkim. Od piłki przez lekką atletykę, siatkówkę i szermierkę po gimnastykę. Mówimy o latach 60., w których paradoksalnie dostęp do boisk i sprzętu sportowego bywał łatwiejszy niż teraz, a w każdym razie tańszy. Chodziłem z ojcem na wszelkie zawody. Ojciec prowadził mnie nawet na stadion Drukarza w Parku Skaryszewskim, gdzie był tor łuczniczy i odbywały się mecze ligowe. Ale oczywiście najwięcej czasu poświęcaliśmy piłce. Piłka zawsze była królową.

Dla mnie też, ale gdyby mnie pan spytał dlaczego, czyli zadał fundamentalne pytanie o sens gry w piłkę, miałbym problem z odpowiedzią. Może dlatego, że na boisku, wśród kolegów, brak talentu nie rzucał się w oczy i każdy znalazł tam miejsce dla siebie. Mówię o sobie.

No, widziałem raz, przed 30 laty, jak pan grał i nie byłbym taki skromny... Bodajże w „Manhattanie” Woody Allen, leżąc w łóżku z kochanką, wylicza chwile, dla których warto żyć. Flaubert, gruszki Cézanne’a, Michael Jordan wsadzający piłkę do kosza, Willie Mays grający w baseball. W moim wyliczeniu sportowych chwil też byłoby mnóstwo. Tamten dzień, gdy strzelam w liceum lewą nogą z woleja bramkę, wygrywamy mecz i kumple ściskają mnie jak Szarmach Deynę. Przez pięć minut byłem najlepszym piłkarzem świata i czekałem na przyjazd łowców talentów z Realu. Albo z Polonii Warszawa.

Idźmy w patos. Czy te mecze, rozgrywane osobiście i oglądane, miały wpływ na pana?

Tak, w dużej mierze. Wychowałem się na „Winnetou” Karola Maya, ale też na książce czeskiego pisarza Eduarda Bassa o drużynie piłkarskiej, złożonej z 11 braci, która zdobywa mistrzostwo świata. Taka bajeczka, ale działająca na wyobraźnię. Winnetou i Old Shatterhand uczyli nas uczciwości. Na moich dziecięcych boiskach panowało fair play, póki nie zaczęliśmy dorastać. Graliśmy tak, jak wyobrażaliśmy sobie, graliby nasi książkowi bohaterowie.

Reklama
Reklama

A kim byli pańscy bohaterowie z boisk?

Mieszkałem na Grochowie, więc w naturalny sposób kibicowałem drużynie Orła z Podskarbińskiej, nawet tam jako szczeniak trenowałem, co było, zważywszy moje możliwości, wyprawą z motyką na słońce. Orzeł to był kiepski klub, nie miało się złudzeń, nieco lepsi byli w rugby. Niedaleko znajdował się Stadion Dziesięciolecia, a na nim mecze ligowe rozgrywała Gwardia. To już był przyczółek prawdziwego sportu. Chodziłem tam z ojcem, także na Legię, niekiedy na Polonię. Ojciec żywił jeszcze mit Polonii jako drużyny dla „inteligentów”, pasowało mi to. Zresztą w czasach, które wspominam, Warszawa nie dzieliła się aż tak wyraźnie na kibiców Legii i Polonii, było więcej warszawskiej solidarności. Tyle że na Łazienkowskiej grali Brychczy, później Deyna, a na Konwiktorskiej nawet nie pamiętam już kto.

Rodowity warszawiak powinien być kibicem Legii lub Polonii? Zgodnie z zasadą, że Jerzy Pilch kibicuje Cracovii, a chorzowianin Wojciech Kuczok Ruchowi?

Na warszawski futbol patrzę z lotu ptaka. Nie myślę w kategoriach patriotyzmu lokalnego

Nie ma obowiązku. Trochę Pilchowi i Kuczokowi zazdroszczę ich zaangażowania. W kiepską sprawę, ale pełnego. Ja na warszawski futbol patrzę z lotu ptaka. Nie myślę już w kategoriach patriotyzmu lokalnego, raczej mam perspektywę uniwersalną. Może gdyby któraś z tych drużyn grała na Grochowie... Z Legią mam problem. Towarzyszyłem jej od dziecka, moi najbliżsi przyjaciele byli jej fanatycznymi kibicami, więc nieco z przekory, a nieco z mej natury stawałem trochę z boku. Raz się z Legią utożsamiałem, innym razem kpiłem. Nawet ostatnio, kiedy Legia przegrała z Ruchem i Lechią, czułem jakiś rodzaj złej satysfakcji, tacy mądrzy, tacy ważni, taka kasa, a tu kicha. Porażka ze Steauą również mnie zbyt mocno nie dotknęła. Ja mam wciąż poczucie, że po to, by drużyna była wielka, trzeba, by ludzie czuli się z nią, z miejscem, ze stadionem, związani na lata, a nie na pół roku, między jednym okienkiem transferowym a drugim.

Czyli dystans z życzliwością?

Reklama
Reklama

Coś w tym stylu. Albo: dystans z nawracającą pamięcią. Bo w pamięci pozostało z dzieciństwa to irracjonalne przywiązanie do klubu. Fanatyzmu jestem blisko tylko wówczas, gdy oglądam siatkówkę. Zawsze mi się wydawało, że to jest nasz sport narodowy, że w tym powinniśmy być najlepsi, że siatkówka jest w naszej krwi, a futbol nie jest. Pamięta pan wakacje w dawnych latach, w Funduszach Wczasów Pracowniczych. Kolacja, a później wszyscy na boisko do siatkówki; jedni grali, drudzy patrzyli. A po siatkówce brydż, nasza druga narodowa specjalność.

Ale wtedy czytało się też książki. Tylko „Książki twarzy” nie było. A w niej poświęca pan sportowi wiele miejsca.

Bo mówię w niej o wszystkim, co dla mnie było ważne, o literaturze i sporcie, na równych prawach. Sport i jego bohaterowie są tu równie istotni jak bohaterowie książkowi. Piszę też dużo o twarzach. W sporcie zdarzają się twarze wyjątkowe, wzbudzające emocje i ochotę ich opisania.

Jak Leo Beenhakkera?

Tak, jego twarz mnie fascynowała. Beenhakker był moją nadzieją nie tylko dlatego, że – dosłownie czy w przenośni – miał inną twarz niż polscy trenerzy. Ale ostatecznie i on poległ, przygnieciony polskimi obyczajami, kompleksami, frustracjami, wojenkami.

Reklama
Reklama

Pan patrzył na jego twarz w telewizji, a ja go miałem na wyciągnięcie ręki. Też mu kibicowałem, ale widziałem jak najpierw traktował nas z wyższością, a błędy popełniał takie same jak ci polscy trenerzy, z którymi walczył. Chociaż, po prawdzie, to nie on wywołał tę wojnę.

To była fatalna wojna. Ale już nie drę szat, po prysznicu Euro i kolejnych eliminacji emocje opadły. Zresztą wiadomo, że podejście kibica się zmienia, w miarę jak przybywa mu lat. Kiedyś składy ulubionych drużyn same wchodziły do głowy. Podobnie jak wyniki; lekkoatletyczne rekordy świata znałem kiedyś na pamięć. Każde pokolenie ma jakieś swoje kultowe drużyny, mecze i rezultaty. W moim był to rekord świata w rzucie dyskiem Edmunda Piątkowskiego: 59 metrów 91 centymetrów i 17,03 Szmidta w trójskoku. W pamięci zostaje bardziej to, niż wczorajszy mecz.

W „Książce twarzy” pisze pan o uczuciach, jakie wzbudza u pana każdy stadion, a zwłaszcza prowincjonalne boiska piłkarskie. Czy to jest małe Libourne koło Bordeaux, czy enerdowska Ruhla, gdzie trafił pan przypadkiem z ojcem na mecz.

Tak, gdziekolwiek to jest, lubię oglądać boiska, szczególnie te niezmodernizowane. W przestrzeni boiska jest coś dla mnie hipnotycznego, odświętnego. Kiedy podczas wędrówek kajakowych wypatrujemy miejsca na nocleg, najbardziej lubię rozkładać namiot na płaskich polanach; przyjaciele śmieją się ze mnie, oni wolą skarpy czy plaże, a ty, mówią, szukasz wciąż boiska. Mają rację, w głowie ciągle gram.

Sport
Wyróżnienie dla naszego kolegi. Janusz Pindera najlepszym dziennikarzem sportowym
Sport
Klaudia Zwolińska przerzuca tony na siłowni. Jak do sezonu przygotowuje się wicemistrzyni olimpijska
Olimpizm
Hanna Wawrowska doceniona. Polska kolebką sportowego ducha
warszawa
Ośrodek Nowa Skra w pigułce. Miasto odpowiada na pytania dotyczące inwestycji
Sport
Liga Mistrzów. Barcelona – PSG: obrońcy trofeum wygrali rzutem na taśmę
Materiał Promocyjny
Działamy zgodnie z duchem zrównoważonego rozwoju
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama