Rz: Przed laty chodziliśmy w Warszawie na te same mecze. Ja nadal to robię. A pan?
Marek Bieńczyk:
Pan chodzi z zawodowego obowiązku czy wciąż dla przyjemności? Od lat nie byłem na stadionie, niekiedy żałuję tego uniesienia, które się pojawiało, gdy tylko siadało się na trybunie. W naturalny sposób moje zainteresowanie dla meczów spadło. Ale kiedy gra reprezentacja, toczą się mundiale i Euro, oczywiście wszystko oglądam. I ogólnie wiem, co się dzieje, muszę wiedzieć, nawyk czy nałóg pozostał.
Tadeusz Konwicki, spytany kiedyś o to samo, odpowiedział: wie pan, już nie chodzę, oglądam mecze w telewizji, ale wtedy sobą gardzę. Pan też?
Piękna fraza, ale tak dobrze nie jest, nie mam poczucia winy. Tyle że moja żona mówi: idź lepiej pisać. Lata mijają, ale nie mogę ze sportem skończyć. Co więcej, myślę wciąż, że sport to zdrowie. Może niekoniecznie fizyczne, ale mentalne. Niemal codziennie gram w sali na Solcu w tenisa stołowego; kręgosłup cierpi, ale głowa się oczyszcza. Czuję, że ta mała salka to moja prawdziwa przestrzeń życia. Grywam w tenisa na korcie i namiętnie pływam kajakiem. Przepłynąłem już całą Polskę, wszystkie kraje bałtyckie.