Dopóki grano w grupach, a każda reprezentacja miała zagwarantowane trzy mecze, można było poszaleć. Porażka nie oznaczała odpadnięcia z turnieju. W następnych fazach już tak, więc trzeba było uważać. Padło mniej bramek, bo nikt nie chciał ryzykować, i nic dziwnego, że drużyny koncentrowały się na obronie.
Trenerzy mogli cmokać z zachwytu nad koncepcjami taktycznymi ich kolegów po fachu, ale przeciętnego kibica wszelkie niuanse tego rodzaju mało obchodzą. Kibic chce widowiska. I kiedy po paru minutach meczu półfinałowego Holandia – Argentyna widzi, że będzie bezbramkowy remis, a po nim karne, to zaczyna ziewać przed telewizorem.
Pytanie dla kogo piłkarze grają – dla siebie, trenerów czy kibiców – w takich sytuacjach wraca i jedyna logiczna odpowiedź na nie brzmi: dla każdego po trochu. Tyle że każdy oczekuje czego innego, więc dochodzi do konfliktu interesów. Co mi po triumfalnym obwieszczeniu trenera na konferencji prasowej, że „drużyna w 100 procentach zrealizowała zadania taktyczne", skoro meczu zakończonego bezbramkowym remisem nie dało się oglądać. Tak to mógł powiedzieć Joachim Loew po wyniku 7:1 z Brazylią.
Louis van Gaal wspierany przez Arjena Robbena (lub odwrotnie) zaapelował do FIFA, aby zrezygnowała z meczów o trzecie miejsce. Lepiej, jak w boksie, od razu przyznać dwa brązowe medale pokonanym w półfinałach, a nie kazać im się bić między sobą, kiedy obaj nie mają na to sił i ochoty.
Propozycja ta ma sens. Dla Holandii, która wciąż jest wicemistrzem świata, walka o trzecie miejsce to żaden rarytas. Dla Brazylii, która miała walczyć o złoto, a na Maracanę nie dojechała, to jeszcze trudniejsze. Postawmy się w sytuacji Brazylijczyków. Ich mecz z Niemcami zakończył się katastrofą nieznaną w historii mundiali. Dla nich to trauma, tragedia i nic tej plamy nie zmaże. Trener Luis Felipe Scolari dobrze powiedział, że zostanie w swojej ojczyźnie zapamiętany nie jako ten, który doprowadził Canarinhos do tytułu mistrza świata (2002), tylko ten, który przyczynił się do blamażu, niemającego porównania z niczym innym.