Reklama
Rozwiń

Jak umarł Marco Pantani

Marco Pantani, tragiczny bohater, znów jest na ustach całych Włoch. Jak wtedy, kiedy wygrywał i kiedy dziesięć lat temu umarł.

Publikacja: 09.08.2014 05:00

Pantani opuszczający hotel w Madonna Di Campiglio po dopingowej wpadce. Czerwiec 1999 r.

Pantani opuszczający hotel w Madonna Di Campiglio po dopingowej wpadce. Czerwiec 1999 r.

Foto: AFP

Wspaniałe zwycięstwa w Giro d'Italia i Tour de France dzieliło od kokainowej śmierci zaledwie sześć lat. Dlatego żywot Pantaniego zazwyczaj opiewano w książkach, filmach i balladach w konwencji moralitetu, który skłania do refleksji nad kruchością ludzkiego charakteru, przemijaniem sławy i śmiertelnymi kosztami narkotykowej złudy.

Wiele jednak wskazuje na to, że w tych opowieściach trzeba będzie zmienić zakończenie, a może i morał. Według najnowszych ekspertyz, wywiadów ze świadkami i krytycznej analizy pierwotnego śledztwa wynajęty przez matkę kolarza duet ekspertów skonstruował przekonującą hipotezę zbrodni, z której wynika, że Pantani nie popełnił samobójstwa. Nie przedawkował kokainy, tylko padł ofiarą kogoś, kto wlał mu do gardła rozpuszczoną w wodzie końską dawkę narkotyku, która sześciokrotnie przekraczała śmiertelny limit.

Hipoteza była tak przekonująco udokumentowana, że prokuratura w nadmorskim kurorcie Rimini, gdzie w rezydencji Pod Różami przed południem w dzień Świętego Walentego 2004 roku Pantani rozstał się z życiem, postanowiła rozpocząć nowe śledztwo. Od soboty 2 sierpnia, gdy najliczniej czytany włoski dziennik „Gazzetta dello Sport" wyszedł z ogromnym tytułem „Pantani został zamordowany", sensacja ta nie schodzi z łamów prasy, nie znika z włoskiego telewizyjnego ekranu, a każdy dzień przynosi nowe, niepokojące fakty i sugestie.

Wdzięczność i wyrzuty sumienia

Włosi bardzo chcą wierzyć, że ich idol nie zabrał się w swoją ostatnią samotną ucieczkę z własnej woli. Przechowują go we wdzięcznej pamięci do dziś. Mieszka w zbiorowej, patriotyczno-sportowej pamięci Włochów wraz z Gino Bartalim, Fausto Coppim, Roberto Baggio, Alberto Tombą i Pietro Menneą. Wielbią go słowem i pieśnią. Jest bohaterem dwóch filmów fabularnych, kilkudziesięciu dokumentalnych, 15 książek i dziesięciu ballad śpiewanych przez gwiazdy włoskiej estrady.

W Cesenatico, gdzie mieszkał, postawiono mu pomnik. Znawcy włoskiej duszy, analizując fenomen niegasnącej popularności Pantaniego, podkreślają, że kryje się w tym tyle samo wdzięczności co wyrzutów sumienia. Gdy wygrywał, pierś Włochów falowała w poczuciu narodowej dumy, a kiedy znalazł się w psychicznej, alkoholowej i narkotykowej pułapce, nie umieli, a może i nie chcieli mu pomóc.

Pantani (urodzony 1970 roku w Cesenie) jak większość włoskich chłopców chciał być piłkarzem. Ale w grupie rówieśników zawsze był najdrobniejszy (gdy odnosił sukcesy przy wzroście 172 cm, ważył zaledwie 55 kg).

Dwa lata przed śmiercią w obszernym wywiadzie wspominał, że koledzy w szkole lekceważyli go, a na boisku bezceremonialnie przepychali. Znielubił kolegów i zespołowe sporty, stał się odludkiem i pokochał czerwony rower, który dostał od dziadka na 11. urodziny.

Uwielbiał wspinać się nim samotnie na okoliczne góry i górki, często w godzinach zajęć szkolnych. Jak mówił, wtedy samotna walka z górą, z bólem mięśni i płuc była jak narkotyk: wciągała i prowokowała wizje („Byłem wtedy pewien, że kiedyś, na złość kolegom, wygram Tour de France"), marzenia o kolarskich sukcesach.

Nikt się nie śmiał

Te przyszły dość szybko, bo nikt z rówieśników nie był w stanie tak szybko jechać pod górę jak Pantani. Najpierw był trzeci, potem drugi, a w 1992 r. wygrał Giro d'Italia dla amatorów. Wtedy podpisał swój pierwszy zawodowy kontrakt z grupą Carrera Tassoni i bardzo rozbawił swoich szefów i kolegów, gdy, przeglądając dokument, spytał zdumiony: „Jak to?! Dlaczego tu nie są ujęte żadne specjalne premie za zwycięstwo w Giro albo w Tour de France?".

Dwa lata później już nikt się nie śmiał. Pantani był drugi w Giro i trzeci w Tourze. Potem przyszły dwa wypadki. Ten z 1995 r. na trasie klasyka Mediolan–Turyn, gdy uderzył go jadący pod prąd SUV, mógł na zawsze wykluczyć Pantaniego z kolarstwa. Doznał wielokrotnego złamania piszczeli i kości strzałkowej lewej nogi. Ale w 1996 r. wrócił do treningów. Rok później wystartował w Giro i kiedy zjeżdżał w dolinę Chiunzi, wpadł mu pod koła czarny kot. Wycofał się z wyścigu, ale wystartował w Tourze i ukończył go trzeci.

Rok 1998 był rokiem Pantaniego. To wtedy Włosi pokochali go szaloną miłością. Eksplodował wielką formą. Najpierw wygrał Giro, a potem Tour de France – jako pierwszy Włoch po sukcesie Felice Gimondiego 33 lata wcześniej.

Zwycięstwo w dwóch najtrudniejszych i najbardziej prestiżowych wyścigach świata – udało się to przedtem tylko sześciu śmiałkom. Ich nazwiska znają wszyscy kibice, są legendą: Fausto Coppi, Jacques Anquetil, Eddy Merckx, Bernard Hinault, Steven Roche i Miguel Indurain.

Oba sukcesy Pantani odniósł bezapelacyjnie, nie pozostawiając rywalom żadnych wątpliwości, kto jest najlepszy.

Oczywiście wiele zawdzięczał kolegom z zespołu (Mercatone Uno), ale wygrał dzięki samotnym, na pozór szaleńczym atakom w górach. Podbił nimi serca Włochów i wszystkich fanów kolarstwa. Na potwornie stromych trasach potrafił nagle, z gracją, wydawało się bez wysiłku, odjechać bezradnym rywalom.

„Pirat" i „Słoniątko"

Sam Pantani tłumaczył, że pnie się tak szybko w górę, żeby skrócić mękę. „Magia i wszechmoc!" – entuzjazmowały się włoskie media, a kibice na transparentach i asfalcie kolarskich tras pisali: „Bóg jest łysy", nawiązując do ogolonej na zero głowy swego idola. Nazywali go pieszczotliwie Słoniątko, bo miał duże, odstające uszy, ale przede wszystkim bojowo Pirat, bo nosił bródkę, w uchu kolczyk, a łysinę przepasywał bandaną. W Italii narodziła się „piratomania". Pantani stał się bohaterem narodowym, symbolem zwycięskiej odwagi, planetarnego sukcesu, i to w sporcie, który popularnością w tym kraju ustępuje jedynie futbolowi.

Rok później, gdy prowadził w Giro z wielką przewagą ponad pięciu minut, został zdyskwalifikowany z powodu zbyt wysokiego poziomu hematokrytu, co wskazywało na stosowanie EPO, wówczas powszechnej używki kolarzy pozwalającej krwi wchłonąć więcej tlenu.

Teoria spiskowa mówi, że etap prowadzący do narciarskiego kurortu Madonna di Campiglio powinien wygrać kto inny, ale „Pirat" nie wytrzymał, skoczył i zwyciężył. Ponoć dlatego nazajutrz o kontroli antydopingowej wiedzieli wszyscy poza Pantanim. Mowa jest także o przekrętach z próbkami, bo badanie krwi przeprowadzone dwie godziny później w prywatnej klinice na żądanie Pantaniego żadnych anomalii nie wykazało.

Jak obecnie wiemy, wówczas wszyscy kolarze dopingowali się na potęgę, a komisje przymykały oko. Stąd panujące do dziś przekonanie, że Pantani był kozłem ofiarnym skorumpowanego, oszukańczego procederu. Jego rodak Paolo Savoldelli, który dzięki temu stał się liderem wyścigu, ryzykując dyskwalifikację, odmówił jazdy w pomarańczowej koszulce lidera. Twierdził, że ta należy się Pantaniemu.

Tragedia ?Pod Różami

„Pirat" ścigał się do 2003 roku, ale bez większych sukcesów. Rozpoczynała się era superdopingowicza Lance'a Armstronga. Pantani popadł w depresję, narkomanię i nadużywał alkoholu. Wieczorem 14 lutego 2004 roku portier pensjonatu Pod Różami w Rimini znalazł jego martwe ciało w apartamencie obok łóżka w sypialni.

Pokoje wyglądały tak, jakby przeszło tamtędy tornado. Stwierdzono atak serca wywołany obecnością w organizmie wielkiej dawki kokainy. Italia doznała szoku i przez wiele dni była w żałobie. Wszyscy bili się w piersi.

Gimondi powiedział: „Zapłacił za nas wszystkich najwyższą cenę". Po 55 dniach śledczy zakończyli pracę. Skojarzyli przedawkowanie z depresją, pobytem w klinice odwykowej w Padwie i zawyrokowali, że „Pirat" popełnił samobójstwo.

Rodzina kolarza, przyjaciele i znajomi zawsze twierdzili, że to niemożliwe. Wyniki i sposób prowadzenia śledztwa od początku budziły ogromne wątpliwości. O wznowienie postępowania zabiegała przez lata matka kolarza Tonina Pantani, a w 2007 r. dziennik „Gazzetta dello Sport". O tym, że Pantani mógł zostać zamordowany, pisał w swojej książce po długim prywatnym śledztwie przyjaciel kolarza, dziennikarz „L'Equipe", Philippe Brunel („Vie et mort de Marco Pantani", 2007).

Wreszcie, ponad dziesięć lat po śmierci syna, mama Tonina dopięła swego. W ubiegłym roku zatrudniła jednego z najwybitniejszych włoskich ekspertów medycyny sądowej prof. Francesca Maria Avato i adwokata Antonia De Rensisa. Po dziewięciu miesiącach żmudnej pracy zawarli jej rezultaty w liczącym 5 tys. stron raporcie i złożyli go w prokuraturze. Stał się podstawą wszczęcia nowego dochodzenia, tym razem „przeciw nieznanym sprawcom śmierci Pantaniego".

Raport wytyka śledczym sprzed dziesięciu lat przede wszystkim to, że a priori przyjęli tezę o samobójstwie Pantaniego, lekceważąc bardzo wyraźne wskazówki, że było inaczej. Na podstawie zeznań hotelowego portiera przyjęli za pewnik, że Pantani spędził ostatnie dni swego życia (9–14 lutego) samotnie w kokainowym amoku w swoim apartamencie i nikt go nie odwiedzał.

Tymczasem do lokum kolarza można było wjechać windą z niepilnowanego garażu, do którego mógł wejść każdy. Co więcej, w apartamencie znaleziono resztki potraw kuchni chińskiej, której Pantani nie znosił. W szafie wisiały trzy ciężkie kurtki narciarskie Pantaniego, choć ten przyjechał do pensjonatu bez bagażu. Jest więc jasne, że ktoś „Piratowi" składał wizyty.

Wbrew temu, co opowiadał portier, Pantani nie był cały czas na kokainowym haju. Właściciel restauracji, który ?13 lutego wieczorem przyniósł mu ostatnią, jak się okazało, wieczerzę – omlet z szynką i serem – twierdzi, że Pantani, zachowując się absolutnie normalnie, rozmawiał z nim przez pięć minut, ale nie chciał go wpuścić do środka, jakby miał gościa. Ba! Umówili się na następny dzień wieczorem, bo Pantani zgodził się przyjąć restauratora z synem i dać chłopcu autograf.

Następnego dnia rano recepcja dwukrotnie zlekceważyła telefon od Pantaniego, który domagał się wezwania karabinierów, bo naszli go intruzi. Wysłana do apartamentu pokojówka zapukała i spytała, czy wszystko w porządku. Zadowoliła się odpowiedzią „Wszystko OK" przez zamknięte drzwi, choć wcale nie była pewna, że to głos Pantaniego. Na drugi telefon nikt nie zareagował. Godzinę–dwie później kolarz już nie żył.

Kokaina w kulkach chleba

Co więcej, prof. Avato na podstawie zdjęć, godzinnego filmu z miejsca tragedii, opisów i rezultatów sekcji zwłok doszedł do wniosku, że kilkanaście ran i siniaków na ciele Pantaniego to efekt pobicia, a nie obrażenia, które rzekomo odniósł, demolując pokój w kokainowym szale.

Ponadto ciało Pantaniego leżało na lewym boku, a wyniki post mortem wskazują wyraźnie, że zmarł, leżąc na boku prawym. Odnalazł też ślady, które wskazywały, że ktoś przenosił ciało z salonu po schodach do sypialni. Wreszcie w raporcie, podobnie jak w książce Brunela, znalazła się sugestia, że sprawcy zbrodni sami zainscenizowali niszczycielski amok Pantaniego, bo – po pierwsze – nikt nie słyszał hałasu spowodowanego wywracaniem mebli i rzucaniem sprzętami, a po drugie, choć leżały one na podłodze, żaden, nawet telewizor, nie uległ zniszczeniu ani zadraśnięciu. Jakby je ktoś delikatnie położył na dywanie.

Jak więc umarł Pantani? Obok ciała znaleziono kulki z chleba i kokainy, co pewnie miało sugerować, że Pantani kilka podobnych połknął. To ponoć niemożliwe. Na stoliku w salonie stała butelka z wodą i kubek. Nikt ich nie badał. Raport sugeruje, że ktoś mógł rozpuścić kokainę w wodzie i wlać pobitemu Pantaniemu śmiertelną dawkę do ust.

Poza tym schwytani dilerzy zaklinają się, że sprzedali „Piratowi" 9 lutego 20 gramów kokainy (obaj poszli do więzienia na 46 i 58 miesięcy). Tyle Pantani miał w organizmie. Drugie tyle było w kulkach z chlebem. Skąd się wzięła?

Takich i podobnych wątpliwości jest o wiele więcej. Wszystkie składają się na porażający obraz niechlujstwa, niekompetencji i intelektualnego lenistwa zespołu prowadzącego dochodzenie dziesięć lat temu.

Pozostają zasadnicze pytania: kto i dlaczego miałby zabić Pantaniego? Hipoteza, że mogło to być dzieło handlarzy narkotyków, nie przekonuje, bo kto uśmiercałby tak bogatego, zawsze wypłacalnego klienta? Mama Tonina jest przekonana, że syn za dużo wiedział o brudach kolarskiego światka i ktoś musiał się obawiać, że zgorzkniały, w alkoholowej lub narkotycznej depresji wyjawi sekrety bardzo niewygodne dla wielu bogatych i wpływowych ludzi.

Jak napisała „Gazzetta dello Sport", podejrzanie wiele osób z tego środowiska nalegało, by nie zwracała się o pomoc do prof. Avato i adwokata De Rensisa. Twierdzili, że to kosztowne i bezsensowne rozdrapywanie starych ran.

Piotr Kowalczuk z Rzymu

Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku