Powinienem być już po pierwszym roku studiów, ale nie jestem. Na wyjazdach brydżowych spędzam 150–170 dni w roku, pogodzić te rodzaje aktywności trudno. Chwilę pogram i zobaczę, co będzie dalej. Mądre osoby mi doradziły – jeśli wybierzesz matematykę, nie zostawiaj tego na później, ta nauka szybko idzie do przodu. Jeśli moje zainteresowania pójdą bardziej ku znajomości języków lub historii, mogę ze studiami poczekać. Mam wbrew pozorom umysł raczej humanisty niż matematyka. Więc dziś na pierwszym miejscu jest brydż, nauka na drugim, ale na pewno jej nie zlekceważę.
Czy starsi arcymistrzowie traktują pana po ojcowsku czy już w pełni jak partnera?
Bywało, że czułem pewien rodzaj ojcowskiego pobłażania, ale to się szybko zmienia. Przykład Piotra Gawrysia znów jest dobry. Na początku traktował mnie odrobinę z góry, głaskał, przytakiwał, teraz już tak nie jest, a jeśli jest, to znacznie rzadziej.
Byłby pan za startem brydżystów w prawdziwych igrzyskach olimpijskich?
Była próba przyklejenia brydża do igrzysk zimowych w 2002 roku, ale się nie udała. Trochę żałuję. Przydałaby się nam taka promocja. Z tego punktu widzenia byłby to korzystny ruch, ale rozumiem też motywy komitetu olimpijskiego.