Medal przychodzi w paczce z siedziby MKOl w Lozannie, w prasie pojawia się informacja (najczęściej krótka), w statystykach nanoszona jest korekta i wszyscy zapominają o sprawie. Tak mistrzynią w rzucie młotem została Anita Włodarczyk (z Londynu – 2012) i ostatnio mistrzem w podnoszeniu ciężarów Szymon Kołecki (z Pekinu – 2008).
Te zdarzenia to finalny efekt walki z dopingiem, która dziś nie kończy się wraz z pozytywnym dla sportowca wynikiem badania na igrzyskach. Pobrane próbki przechowywane są przez dziesięć lat i badane przy użyciu nowych metod. Jeśli sportowiec wpada w te sidła, to traci medal, a ci, których jako oszust pokonał, otrzymują satysfakcję. Jest spóźniona, dość intymna i przede wszystkim podszyta goryczą, bo w pamięci korespondencyjnego mistrza bez wątpienia pojawiają się obrazy sprzed lat, gdy stadion wiwatował nie na jego cześć, lecz w uznaniu dla rywala – dopingowicza.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski zabiera medale złoczyńcom i przyznaje pokrzywdzonym, choć oczywiście zdarzają się przypadki (głównie w podnoszeniu ciężarów), gdy oszusta na podium zastępuje inny oszust, tylko złapany później.
Ale to za mało, trzeba pójść o krok dalej i uczynić z tej odłożonej w czasie powinności uroczystość prawdziwą, odbywającą się przy pełnych trybunach, w świetle telewizyjnych kamer. Każdy, kto w myśl obecnej procedury uzyskał prawo do medalu, powinien go dostać w Tokio (2020), przy okazji dekoracji w jego konkurencji. I tak musi być co cztery lata. Tyle chyba MKOl może zrobić, jest to konieczne, by walka z dopingiem miała nie tylko formalnoprawny, lecz także moralny sens.
Tak naprawdę uroczystości wręczenia tego zdobytego dzięki laboratorium medalu powinna też towarzyszyć ceremonia jego odebrania oszustom, ale trudno liczyć na ich stawiennictwo, choć być może znaleźliby się jacyś nawróceni grzesznicy. Poczuciu winy czasem towarzyszy chęć pokuty, było już kilka dopingowo wstrząsających spowiedzi kolarzy czy lekkoatletów.