– Nic nie widziałam, nic nie czułam, finiszowałam do upadłego. Byłam zmęczona, ale na szczęście Marit Bjoergen bardziej. O 0,3 sekundy bardziej – mówiła uśmiechnięta Justyna Kowalczyk za metą wyścigu na 30 km. Najdłuższy kobiecy bieg na igrzyskach rozstrzygnął się tak, jakby to był sprint. Finiszem narta w nartę, ramię w ramię. [wyimek][b][link=http://www.rp.pl/artykul/380484,440426_Modlitwa_o_deszcz.html" "target=_blank]Przeczytaj[/link] szczegółową relację z biegu[/b][/wyimek]
Polka minęła metę o wspomniane 0,3 sekundy szybciej niż Bjoergen. W ten sposób Kowalczyk dogoniła pierwsze olimpijskie złoto w karierze i pierwsze dla Polski w zimowych igrzyskach od 1972 roku, gdy Wojciech Fortuna sensacyjnie wygrał w Sapporo na dużej skoczni.
Niedługo później na torze łyżwiarskim zdarzyła się najmilsza polska niespodzianka w Vancouver: drużyna panczenistek w wyścigu o brązowy medal pokonała Amerykanki. Nikt przed igrzyskami na Polki nie stawiał, później też, bo rozczarowywały w indywidualnych wyścigach.
W przypadku Justyny, brązowej medalistki poprzednich igrzysk na 30 km, o żadnej niespodziance nie może być mowy. To najlepsza biegaczka ostatnich lat, która w Vancouver zebrała ostatnią lewę narciarskiego Wielkiego Szlema: jest mistrzynią świata, zwyciężczynią Pucharu Świata i prestiżowego Tour de Ski. W Kanadzie zdobyła trzy medale, każdy w innym kolorze.
Bieg po złoto był wyścigiem z podtekstami po wypowiedziach Polki na temat podejrzanej astmy u Bjoergen i innych norweskich biegaczek. Justyna przyznała po zwycięstwie, że rozpętanie tej dyskusji podczas igrzysk było błędem. Bjoergen za metą pogratulowała jej złota. Norweżka była największą gwiazdą olimpiady, zdobyła trzy złota, srebro i brąz.