Z jednej strony trybuny honorowej na Stade de France usiądą szkocki premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown oraz książęta William i Harry. Z drugiej Nelson Mandela i obecny prezydent RPA Thabo Mbeki. Finał Pucharu Świata to coś więcej niż walka o złote medale dla zwycięzców - ale dla każdego finalisty co innego.
Sport wymyślony w publicznej szkole angielskiej jest w kraju narodzin postrzegany jako gra dzieląca klasowo. Linie podziału są różne: w Walii rugby to gra ciężko pracujących górników i hutników, w Szkocji - prestiżowych szkół i zawodów. W Anglii te podziały zacierają się najszybciej, etykieta zabawy jajowatą piłką, nazywanej brutalną grą dla dżentelmenów, zmienia się. Co drużyna, to inna widownia – od prawników i finansjery po rozchełstaną młodzież, która wnosi na trybuny klimat meczów piłkarskich.
W angielskiej reprezentacji są przedstawiciele każdego środowiska. Bez rugby prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali. Kapitan Phil Vickery pochodzi z zachodu kraju, gdzie jest to sport dla mas. Dzieciństwo spędził na farmie, oporządzając krowy.
Były kapitan Lawrence Dallaglio to syn sprzedawcy lodów wychowany w katolickiej szkole w Yorkshire, kiedyś przyłapany na sprzedawaniu kokainy. Rodzice skrzydłowego Paula Sackeya przyjechali do Anglii z Ghany.
Tylko ten, który tak jak w 2003 roku ma poprowadzić reprezentację do zwycięstwa, Beckham rugby - Jonny Wilkinson, jest doskonale wykształconym grzecznym chłopakiem, który od dzieciństwa uczył się i trenował w dobrych szkołach. Dziś prowadzi rubrykę sportową w „Timesie“, ma Order Imperium Brytyjskiego, a jego woskowa podobizna stanęła w piątek na Trafalgar Square obok admirała Nelsona. Sukces takiej drużyny nie przypomni siły tradycji sportu, raczej pokaże ciekawą współczesność Anglii - ale jeszcze wyraźniej pokaże go reprezentacja RPA.