Najgorsza nie była porażka, ale oglądanie, jak w pewnym momencie drugiej połowy Chorwaci przy wiwatach trybun podają sobie piłkę, a Polacy biegają wokół nich bez pomysłu, jak przerwać akcję.
Chorwacka drużyna, która już pewnie nigdy nie zagra w takim składzie, meldowała w ten sposób Slavenowi Biliciowi wykonanie zadania. Piłkarze Leo Beenhakkera nie spoglądali w Klagenfurcie w stronę swojej ławki tak często, jak to mają w zwyczaju, a i trener nie miał im już wiele do powiedzenia.
Było wówczas 1:0 dla Chorwatów, 1: 0 dla Niemców w Wiedniu, ale tak naprawdę nawet dopóki na obu stadionach był remis, nic nie wskazywało na to, że wieczór skończy się dla nas dobrze. Za późno, w złym miejscu, zbyt powoli – takie były dla Polaków te mistrzostwa. Kończymy turniej na ostatnim miejscu w grupie, z jednym punktem i jedną bramką.
Długo wierzyliśmy, że będzie inaczej. Może to była tylko wiara w cud, ale trudno nie nabrać wiary, gdy w biurze prasowym słychać przez cały dzień okrzyki austriackiego komentatora po zwycięskiej bramce w meczu z Niemcami w Cordobie sprzed 30 lat, a Slaven Bilić wystawia drużynę rezerwowych. Było w niej tylko dwóch piłkarzy, którzy zagrali w podstawowym składzie przeciw Niemcom, Ivan Rakitić i Danijel Pranjić.
Okazało się, że to bez znaczenia, kto gra u rywali. Gdyby byli to bohaterowie spotkania z Niemcami, pewnie mecz wyglądałby tak samo. To po prostu są dużo lepsi piłkarze. Sprytniejsi, szybsi, bez problemów przyjmujący piłkę w pełnym biegu.