Trenerem olimpijskiej reprezentacji Chin w baseballu jest Jim Lefebvre, były zawodnik, a później menedżer w klubach amerykańskiej Major League Baseball. I to właśnie MLB od pięciu lat opłaca jego, sztab szkoleniowy oraz podróże chińskich baseballistów na obozy w USA.
Koszty to tylko ułamek z dziesiątek milionów dolarów zainwestowanych przez amerykańską ligę zawodową w dzieło odbudowy baseballu, który po zakazie wydanym w latach 60. XX wieku przez Mao Tse-tunga nie zdołał się do tej pory odrodzić w Chinach.
Lefebvre zdaje sobie sprawę, że to daleka droga. Chińscy baseballiści zakwalifikowali się do turnieju olimpijskiego tylko dzięki przywilejowi przysługującemu gospodarzom. – Nie zamierzamy walczyć o złoto olimpijskie w Pekinie. Chcemy zagrać, jak należy, i nie narobić wstydu – wyjaśnia amerykański trener. I obrazowo tłumaczy swoim zawodnikom – ledwie rozumiejącym po angielsku – w którym momencie trzeba uderzyć piłkę, żeby dorobić się w Stanach rolls-royce’a z szoferem, a w którym na uderzenie jest już za późno, więc w MLB można by liczyć na zarobki co najwyżej na poziomie chevroleta. Pośrodku jest cadillac.
Trudno będzie też dlatego, że po 2008 roku baseball wypadnie z programu olimpijskiego, więc władze Chin nie będą zainteresowane wspieraniem dyscypliny. Już teraz jest ciężko – podczas gdy reprezentanci wielu innych sportów mają do dyspozycji supernowoczesne obiekty, baseballiści trenują na szkolnym boisku oddalonym o parę kilometrów marszu od ich kwater. Piłki są zużyte i podziurawione. W siłowni urządzenia z lat 70. Dwa razy w roku Amerykanie zabierają więc drużynę do baseballowego nieba – jak Chińczycy nazywają obiekty MLB.
Tam trenują, rozgrywają sparingi, walczą z amerykańskimi drużynami uniwersyteckimi. I mówią, że kochają baseball, bo to gra zespołowa, w której każdy znajdzie dla siebie miejsce. – Teraz to nasze życie. Baseball jest w nas – mówi Liu Guangbiao, jeden z reprezentantów na pekińskie igrzyska.