To już przeszłość. Nie tylko bardzo bolesna, trudna do zaakceptowania, ale też ucząca pokory. Zawsze powtarzałem, że była w tym i moja wina. Regulamin był chory, to fakt, ale czytelny. Mówił wyraźnie: jeśli nie możesz liczyć na drużynę, która pomoże ci zdobyć prawo startu na igrzyskach, musisz walczyć o awans sam. Regulamin preferował wtedy wieloboistów. I zawaliłem sprawę podczas mistrzostw świata w Kalifornii. Najpierw miałem upadek na koniu z łękami, później przytrafiły się dziecinne błędy na poręczach. Sam sobie wykopałem rów, którego później już nie zdołałem przeskoczyć. Do awansu zabrakło mi 0,3 punktu. Mogłem tylko czekać na dziką kartę i dobrą wolę organizatorów.
Czekał pan do końca, ale dziką kartę przyznano komu innemu. Były łzy?
Były. Wcześniej była jednak nadzieja, która kurczyła się szybciej niż marzenia o medalu w Atenach. Później został tylko żal do całego świata. Na szczęście ten stan nie trwał długo. Złość szybko przerodziła się w chęć rewanżu i udowodnienia, że jednak potrafię. Nabrałem też do wielu rzeczy dystansu, zrozumiałem, że nie na wszystko mamy wpływ i trzeba nauczyć się z tym żyć.
Gdyby nie wygrał pan ubiegłorocznych mistrzostw świata w Stuttgarcie, zabrakłoby pana też w Pekinie?
Z pewnością. Tym razem regulamin był jeszcze bardziej bezlitosny.
Jak się wygrywa z nożem na gardle?
Byłem w dobrej formie, naprawdę niewiele zabrakło, bym uzyskał olimpijski awans z wieloboju. Miałem już tytuł wicemistrza świata wywalczony dwa lata wcześniej w Melbourne, więc czułem, że w Stuttgarcie jest szansa. Poziom skoku był niesamowity. Właściwie nie pamiętam lepszego konkursu. Wszyscy skakali pięknie, oceny były wysokie. Przed startem wiedziałem, że nie ma sensu kalkulować, bo to nic nie da. Poszedłem więc na całość, bez kunktatorstwa, i wygrałem. Zdobyłem pierwszy złoty medal mistrzostw świata w historii polskiej męskiej gimnastyki. Myślę, że tak naprawdę nikt na to nie liczył.
Trema w takich sytuacjach jest panu obca?
Towarzyszy zawsze, próbuje nadgryzać, ale nie paraliżuje. Nauczyłem się już, jak należy, przed nią bronić. Jeśli jestem odpowiednio przygotowany, czuję się pewnie i skupiam się tylko na walce. Jeśli nie odpędzisz takich myśli od siebie, to już przegrałeś. Umiejętność maksymalnej koncentracji jest nieodzowna.
Mówi pan, że kończy karierę rok po igrzyskach. Start w Pekinie będzie więc ostatnią próbą sięgnięcia po olimpijskie złoto. Presja będzie wyjątkowa. Nie ugnie się pan pod jej ciężarem?
Dla mnie ten start to prezent. Piękny prezent, który daje szansę zdobycia czegoś wspaniałego. I tak to traktuję.
W tym roku znów nie miał pan sobie równych, wygrywając mistrzostwa Europy...
To jeszcze o niczym nie świadczy. W Lozannie startowaliśmy na innym sprzęcie, bardziej sprężystym, dającym większe szanse tym minimalnie słabszym. W Pekinie koń, a właściwie stół, będzie twardy, bardziej wymagający dla gimnastyków. Należy być przygotowanym na ostrzejszą selekcję.
Ile lat uprawia pan już gimnastykę?
22 lata. Szmat czasu. Miałem dziewięć lat, gdy pojawiłem się w klubie w Radlinie. Ojciec, były bokser i piłkarz Górnika Radlin, później kierownik drużyny bokserskiej Górnika Pszów, dziś prezes sekcji gimnastycznej w tym mieście, gdy zobaczył, jak skaczę bez żadnego przygotowania salto na tapczanie, następnego dnia zaprowadził mnie do klubu.
W Radlinie wciąż żywe były olimpijskie tradycje związane z braćmi Kubicami, medalistami mistrzostw świata i Europy. Początkowo nie chcieli mnie tam przyjąć, bo tak późno nikt gimnastyki nie zaczyna, ale dali się przekonać.
Ojciec będzie z panem w Pekinie?
Jeździ tylko na zawody w Polsce. Długie wyprawy i nerwowe zawody to dla niego zbyt duży stres.
Wciąż się go pan radzi w trudnych kwestiach?
Nic się nie zmieniło. Dzięki niemu to wszystko osiągnąłem. Gdy zdobyłem brązowy medal w Sydney, powiedziałem mu to wprost, dzwoniąc do Radlina. Rozpłakał się. Kiedy informowałem go, że nie jadę do Aten, to mnie płynęły łzy. Do końca życia będę pamiętał to, co mi zawsze w dzieciństwie powtarzał: jeśli już coś robisz, to rób dobrze i do końca.
Czego się pan dorobił na tym skakaniu?
Mam z żoną ładne mieszkanie w Gdańsku, dwa samochody, żyjemy godnie. Ważniejsze chyba jednak jest to, czy się spełniłem. I tu rachunek jest wyjątkowo korzystny. Powiem więcej, prześcignąłem swoje marzenia, osiągnąłem więcej, niż sądziłem. A przecież nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Wie pan już, co będzie za metą, zostanie pan na uczelni, zrobi doktorat?
Chciałbym zostać bliżej gimnastyki, ale tej na najwyższym poziomie. Ale jeśli nie będzie odpowiedniej infrastruktury, to nie będzie miało sensu.
rozmawiał w Gdańsku Janusz Pindera
LESZEK BLANIK
Urodzony 1 marca 1977 r. w Wodzisławiu Śląskim. Najlepszy polski gimnastyk w historii. Żonaty (Magda), ma syna (Artur, trzy lata). Brązowy medalista igrzysk w Sydney (2000), mistrz świata ze Stuttgartu (2007), mistrz Europy z Lozanny (2008). Dwukrotny wicemistrz świata (2002 i 2005), srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy (1998 i 2004). Wielokrotny zwycięzca zawodów o Puchar Świata. Czwarty w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego polskiego sportowca 2007 roku. Pracownik naukowy AWFiS Gdańsk.