W sobotę na stadionie przy Łazienkowskiej odbyła się ceremonia otwarcia igrzysk osób niepełnosprawnych intelektualnie. Porównanie ich z tryskającymi zdrowiem i opływającymi w luksusy zawodnikami Legii jest porównywaniem dwóch światów. Patrząc jednak na zapał jednych i degrengoladę drugich, trudno oprzeć się wrażeniu, że prawdziwymi zawodowcami są amatorzy.

Szukam słów, jakimi mógłbym opisać sytuację Legii i jako pierwsze narzuca mi się – patologia. Patrząc na grę dumy połowy stolicy, przeszedłem już kilka stanów – od zaskoczenia po zdziwienie. Jak w klubie mającym ambicje odgrywania głównej roli w naszej piłce kryzys może trwać tak długo? Zaczyna się od postawy piłkarzy, którym w większości obce jest motto sportowców niepełnosprawnych. Zawodowi futboliści Legii niewątpliwie pragną zwyciężać, ale niewiele w tym kierunku robią. Nie są „dzielni w swoim wysiłku". Jedni nie potrafią, drugim się nie chce.

Ale ktoś przecież takich piłkarzy wybrał, ktoś zaakceptował te decyzje, ktoś podpisał korzystne dla nich kontrakty, ktoś ich szkoli, a potem musi karać. To jest wspólna porażka prezesów, trenerów, piłkarzy, dyrektora sportowego i tylko menedżerowie zawodników mogą zacierać ręce, bo ich wyniki nie interesują. Biorą swoje w momencie podpisania kontraktu.

Nawet jeśli w piątek Legia pokona Lecha, wizerunek klubu się od tego nie zmieni. Jeśli nie pokona, mogą polecieć głowy.

Obrazu sytuacji dopełnia coraz częściej słyszalne hasło kibiców z Łazienkowskiej, że Legia nigdy nie spadnie. Myśl o spadku, w tym pokoleniu kibiców, chyba jeszcze nikomu nie przyszła do głowy. A teraz przychodzi, i to jest miara upadku Legii.