Samuel Ryder, angielski kupiec nasienny, którego pomysłem biznesowym stała się sprzedaż ziarna w małych, kopertowych opakowaniach, wymyślił ten mecz w latach 20. ubiegłego wieku. Ojców pomysłu było więcej, ale to on ufundował złocisty puchar, którego szczyt zdobi postać Abe Mitchella, zawodowca, który nauczył starej szkockiej gry pana Samuela.
Idea rozgrywek była prosta i taką pozostała: najlepsi golfiści z USA i Wielkiej Brytanii mieli grać co roku naprzemiennie po jednej i drugiej stronie Atlantyku. O honor. Dzięki ludziom dobrej woli i składkom czytelników magazynu „Sports Illustrated” w 1927 roku po raz pierwszy Brytyjczycy popłynęli do USA. Przegrali, ale pomysł się przyjął.
Czas zmieniał sposób rozgrywek, liczebność drużyn, odstępy między spotkaniami, kazał dodać reprezentantów Irlandii Północnej, potem Europy kontynentalnej (Ameryka w latach 70. była golfowo znacznie silniejsza od Anglików i Szkotów razem wziętych), ale fascynacja meczem rosła po obu stronach oceanu, tworząc z Pucharu Rydera wydarzenie znacznie przerastające nawet golfowe Wielkie Szlemy.
Fascynowała przede wszystkim zasadnicza odmienność: gra wybitnych solistów raz na dwa lata musiała być podporządkowana drużynie. Gdy golf zaczął produkować taśmowo sportowych milionerów, ten jeden mecz nie przynosił im bezpośrednich dochodów, jeśli nie liczyć pracy w warunkach, co tu kryć, pięciogwiazdkowego luksusu.
Puchar Rydera jest dziś, jak większość ważnych wydarzeń sportu zawodowego, zarówno widowiskiem telewizyjnym, jak i świetnym narzędziem sportowego biznesu. Budzącym niezwykłe namiętności, magnesem dla oczu milionów kibiców. Zabawą z patriotycznym uniesieniem w tle, czasem na pograniczu nacjonalizmu.