Finalista turnieju sprzed sześciu lat wpadał ostatnio albo na Rogera Federera, albo na Rafaela Nadala. Teraz, gdy po kontuzjach wraca do formy, jako pierwszego rywala dostał Argentyńczyka Davida Nalbandiana, tenisistę, który wcześniej go w Melbourne ogrywał.

Kontekst publikacji jest czytelny: organizatorzy z jednej strony marzą, by ktoś wreszcie powtórzył sukces Marka Edmondsona z roku 1976, z drugiej szefostwo turnieju nie zrobiło nic, by uchylić swemu asowi jakąś dobrze ukrytą furtkę. Kiedy jeszcze grano na korcie typu rebound ace, Hewitt parokrotnie wykrzyczał działaczom pretensje związane z brakiem dobrego dla niego podłoża. Miały też miejsce ostre dyskusje na temat turniejowego planu gier i pracy sędziów liniowych w jego meczach. Gwiazdor Australijczyków oczekiwał taryfy specjalnej, tymczasem gospodarze traktowali go tak jak innych.

Kiedy się uważnie popatrzy na turnieje Wielkiego Szlema, łatwo dostrzec, że nie w każdym obowiązuje zasada absolutnej równości. Festiwal mało znanych postaci z dzikimi kartami jest na korcie centralnym normą pierwszych dni w Nowym Jorku albo Paryżu. Przekładanie lub opóźnianie występów swoich graczy też charakteryzuje oba turnieje. Na szczęście cudowne skojarzenie w pierwszej rundzie kwalifikanta z kimś obdarowanym dziką kartą w turniejach wielkich, gdzie losowanie odbywa się za pomocą komputera i z udziałem telewizyjnych kamer, jest trudne. Ale kilka lat temu Amerykanie zasłynęli powtórnym losowaniem drabinki US Open. Znaleziono wtedy powód formalny, choć naprawdę chodziło o to, by Pete Sampras i Andre Agassi mogli zagrać ze sobą dopiero w finale.

Tenisiści pytani, za co najbardziej lubią Australian Open, mówią o przeskoku ze środka zimy w upalne lato. Często też o kibicach, którzy się tam znają na tenisie i wciąż nie ma w nich szowinizmu.

Melbourne to spotkanie ze starą, brytyjską tradycją w sporcie. Według niej – podobnie jak na Wimbledonie – rywalizacja toczy się w oparciu o rygorystycznie pojmowaną zasadę fair play. Porządek i etykieta obowiązują na każdym kroku. Ponieważ żyjemy w kraju, w którym nie bardzo przestrzegane są procedury, regulaminy czy paragrafy, na dziwaka wygląda nam dyrektor turnieju w Australii wyznaczający mecz Hewitta na późne godziny nocne albo sędzia liniowy wywołujący ukochanemu tenisiście błąd stóp w końcówce meczu. Szykują się nam dwa tygodnie w świecie dziwaków.