Brian Scalabrine, człowiek od dobrej atmosfery

NBA to nie tylko LeBron James, Kobe Bryant czy Derrick Rose. To również Brian Scalabrine

Publikacja: 20.01.2012 22:14

Wielka maskotka Byków

Wielka maskotka Byków

Foto: AFP

Kto to? Na pewno nie jeden z tych zawodników, od których zaczyna się ustalanie składu – raczej na nich kończy.

Na pewno nie jest na szczytach statystyk, zarówno jeśli chodzi o liczbę minut na parkiecie, jak i zdobycze punktowe, czy nawet zbiórki, choć mierzy ponad dwa metry i do obręczy kosza ma całkiem blisko. W kozłowaniu też kilku lepszych od niego w tej lidze się znajdzie.

Na pewno nie zarabia dziesiątków milionów dolarów w reklamach i nie grozi mu występ w Meczu Gwiazd. Ale gdy wchodzi na parkiet, kibice Chicago Bulls w hali United Center i komentatorzy telewizyjni wpadają w ekstazę. Takiego uwielbienia nie doświadcza nawet Rose po swoich najlepszych zagraniach: Owacje na stojąco, okrzyki "MVP", skandowany jego przydomek "The White Mamba".

Ten ostatni okrzyk jest szczególnie symptomatyczny, bo dostał go w nagrodę za bycie idealnym anty-Kobe Bryantem, powszechnie nazywanym "Czarną Mambą". Może po to, by pokazać, że się tym nie przejmuje, gra w Bulls z numerem 24 – tym samym, który ma gwiazda Los Angeles Lakers.

Scalabrine nie minie nikogo zwodem, nie pobiegnie do kontry, nie zakończy akcji efektownym wsadem. Właściwie ciężko wymienić jego koszykarskie atuty, może poza rzutami z dystansu, co przy jego wzroście (206 cm) jest samo w sobie ewenementem.

A gdy uda mu się zdobyć punkty albo zaliczyć asystę z gratulacjami wybiega cała ławka rezerwowych. Takie momenty zdarzają się ostatnio niestety rzadko, bo trener Tom Thibodeau wpuszcza go na boisko tylko wtedy, gdy wynik jest już rozstrzygnięty.

Ale gdy Scalabrine już się na parkiecie znajdzie, to daje z siebie wszystko, walczy, przepycha się, podaje. Bo Scalabrine się nie obraża. Świat jest dla niego pozytywny i on dla świata również.

Nie ma tak rozbuchanego ego jak wiele gwiazd NBA, z którymi trzeba się obchodzić jak z chińską porcelaną, bo w chwili złości mogą wnieść broń do szatni, jak Gilbert Arenas. Nie trzeba nieustannie zapewniać go o tym, że jest wspaniały, bo gotów rozsadzić swoim konfliktem zespół od środka jak Bryant i Shaquille O'Neal Los Angeles Lakers. Nie organizuje specjalnego show w telewizji, żeby ogłosić, do którego klubu przejdzie, jak LeBron.

To prawda, że mało kogo by ta audycja zainteresowała, ale nie o to chodzi. Scalabrine zna swoją rolę i dobrze mu z tym. Cieszy go samo miejsce w drużynie, przybije piątkę z każdym, z każdym życzliwie pogada.

Może dlatego trener Thibodeau, który pamięta go jeszcze z czasów Boston Celtics, gdzie był asystentem Doca Riversa, wziął go do zespołu już drugi sezon z rzędu, choć na pewno mógł znaleźć wartościowszych zawodników.

Taką wielką maskotkę też w zespole warto mieć. Choć nie ma zbyt koszykarskiej sylwetki, to zapewnia Chicago Bulls idealny balans między gwiazdorstwem i wyrobnictwem.

Od gry są inni: Derrick Rose, Carlos Boozer, Luol Deng czy Richard Hamilton. Scalabrine ma być i z tego zadania wywiązuje się znakomicie.

Co ważne, jego samego to bawi i jest mu z tym dobrze. Na Facebooku stworzył profil, którego fanów nazywa Mini Mambami, pisze im życzenia i z autoironią stwierdza, że Byki wygrywają każdy mecz, w którym wchodzi na parkiet.

Odwiedzających profil wita zdjęcie, które pokazuje, czym jeszcze Scalabrine różni się od LeBrona: wielki pierścień za zdobycie mistrzostwa NBA z Boston Celtics. Może LeBron jest najlepszy, ale tego trofeum jeszcze w kolekcji nie ma.

A Scal (bo tak na niego też mówią) ma i niedługo może mieć następny, bo Bulls są jednymi z faworytów wyścigu po mistrzostwo w tym sezonie.

Biała Mamba o tym wie i głębiej w profilu ukrył to samo zdjęcie, tyle że przerobione – z dedykacją dla LeBrona.

Ale w końcu Scalabrine to nie tylko fajtłapa i brat-łata od dobrej atmosfery na ławce rezerwowych. Zdarzały mu się też w karierze mecze naprawdę niezłe, a nawet warte zapamiętania. To jego rzuty za trzy punkty dały zwycięstwo New Jersey Nets w piątym meczu półfinałowym Konferencji Wschodniej sezonu 2003/2004 z Detroit Pistons. Wtedy jeszcze mistrzostwa nie zdobył – ono przyszło kilka lat później, podczas gry w Celtics.

W tym wszystkim najważniejsze jest jedno, że swoje miejsce w lidze pełnej gladiatorów znalazł ktoś niespecjalnie utalentowany, kto w dodatku wygląda, jakby nieustannie jadł chipsy i pił coca colę.

Kto to? Na pewno nie jeden z tych zawodników, od których zaczyna się ustalanie składu – raczej na nich kończy.

Na pewno nie jest na szczytach statystyk, zarówno jeśli chodzi o liczbę minut na parkiecie, jak i zdobycze punktowe, czy nawet zbiórki, choć mierzy ponad dwa metry i do obręczy kosza ma całkiem blisko. W kozłowaniu też kilku lepszych od niego w tej lidze się znajdzie.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta