Piłkarski portal opublikował zapis jego zeznań we wrocławskiej prokuraturze, z których wynika, że był nie tylko biernym uczestnikiem korupcji, ale też spełnił prośbę starszych zawodników i namawiał kolegę do przekupstwa. To nie jest nic nowego, było o tym wiadomo od dawna (choćby z "Przeglądu Sportowego"), ale teraz są dowody na piśmie.
Nigdy nie było mi po drodze z tymi, którzy uważają, że za błąd popełniony w młodości trzeba płacić przez całe życie. Druga szansa należy się każdemu, kto żałuje za grzechy, nawet piłkarzowi z kraju futbolowo tak skorumpowanego jak Polska sprzed kilku lat.
Nie wierzę ani jednemu byłemu futboliście (z Janem Tomaszewskim i Grzegorzem Lato na czele), którzy twierdzą, że nigdy nie grali w ustawionym meczu. Na ich korzyść działa jedynie łaska wczesnego urodzenia, w ich czasach korupcja była normą, elementem piłkarskiego folkloru.
Nawet jeśli Piszczek w wywiadach, gdy już się przyznał i poniósł karę, nie powiedział dziennikarzom wszystkiego, gotów jestem go zrozumieć. Najważniejsze, że całą prawdę powiedział tam, gdzie trzeba – w prokuraturze. Zmienić moją ocenę tego, co zrobił, mogłoby tylko jedno: gdyby dzisiejszy gwiazdor Borussii Dortmund, ufny w siłę swych protektorów i ogromnych pieniędzy, które zarabia, zachowywał się butnie. Ale on tego nie robi. Wprost przeciwnie, w świetnym reportażu Polsatu Sport "Polonia Dortmund" pokazanym niedawno nie wygląda na człowieka, po którym ta sprawa spłynęła jak woda po kaczce. Trener Borussii mówi w tym reportażu zdanie, które najlepiej puentuje sprawę Piszczka: "Jakbyście się czuli, gdyby ktoś ciągle przypominał wam najgłupszy dzień waszego życia".
Piszczkowi trzeba dać spokój nie dlatego, że za chwilę mamy Euro i bez niego reprezentacja Polski byłaby dużo słabsza, i nie dlatego, że już wpłacił 100 tys. złotych na dom dziecka (Franciszek Smuda wciąż nie zwrócił premii, którą dostał za ten sam kupiony mecz, bo podobno o korupcji nie wiedział), lecz dlatego, że wygląda na szczerze skruszonego.