Ich (mój zresztą też) stosunek do Niemców wyznaczały przeżycia wojenne naszych rodziców i nasze emocje wywoływane walką kapitana Klossa, czterech pancernych, a nawet psa.
Dziś to już mało kogo interesuje. A o Hupce, Czai i liście biskupów polskich do niemieckich to już nawet chyba w szkołach nie uczą.
Byłem na meczu RFN - Polska w roku 1974. Tym na wodzie, we Frankfurcie. I co mi po tym? Przegraliśmy, przemoczona marynarka nie nadawała się nawet do pralni. Same straty. Potem dobili mnie, wygrywając finał z moją Holandią.
Dziś Niemcy na boisku są dobrzy, lepsi od innych, bo dają radość swoją grą. Nikogo nie obchodzi, czy ich piłkarz urodził się w Berlinie czy w Gliwicach, choćby nawet w pobliżu radiostacji. Piłkarze niemieccy zrobili dużo dobrego dla wizerunku swojego kraju, który w wielu przypadkach nie jest nawet krajem ich przodków. Grają wspaniale.
Zwrotu w moim stosunku do Niemców dokonał Juergen Klinsmann. W roku 1987 oglądałem w Osnabrueck mecz reprezentacji olimpijskich RFN - Polska. Rozjechali nas 5:1, a Klinsmann grał jak młody bóg. To dziwne, ale sprawiało mi jakąś niewytłumaczalną satysfakcję, kiedy w sposób godny artysty, z gracją mijał naszych obrońców i pakował piłkę do polskiej bramki. Mojej bramki. Zdaje się, że nie ja jeden przeszedłem podobną metamorfozę. A pokolenie naszych dzieci patrzy na niemieckich zawodników już bez żadnych historycznych obciążeń.