Krasnal dowódca

Andrea Anastasi staje przed najtrudniejszym zadaniem w trenerskim życiu. Ma zdobyć olimpijski medal dla zakochanej w siatkarzach Polski

Publikacja: 27.07.2012 01:49

Andrea Anastasi i jego siatkarze po wygraniu Ligi Światowej

Andrea Anastasi i jego siatkarze po wygraniu Ligi Światowej

Foto: AP

Gdy na przerwie technicznej krzyczy na zawodników, nawet do najniższego w drużynie Krzysztofa Ignaczaka musi trochę zadzierać głowę. A co dopiero w sytuacji, gdy ma uwagi do wielkoludów jak Marcin Możdżonek albo Bartosz Kurek? Nie ma problemu i tak go wszyscy słuchają.

Mógłby się już dawno nabawić kompleksów, bo zawsze był niższy od kolegów w drużynie. 183 centymetry wzrostu wśród zwykłych ludzi daje powody do zadowolenia, ale wśród siatkarzy jest uznawane niemal za wadę wrodzoną. Mając taki wzrost, bardzo ciężko jest zostać siatkarzem.

Anastasiego z powodu wzrostu we Włoszech nazywali krasnalem i znaleźli mu jedyną, dostępną wtedy dla niego pozycję na boisku – rozgrywającego (przepisu o libero jeszcze nie było). Nie przejął się docinkami i przeciwnościami, tylko zaczął grać najlepiej, jak potrafi, żeby nikt nie musiał mu tego wzrostu wypominać.

Pościg za marzeniem

Zawsze lubił dowodzić, rozstawiać innych po kątach i wymyślać drogę, prowadzącą do zwycięstwa. Jako rozgrywający miał takie właśnie zadania. A tym, którzy chcieli się śmiać z jego wzrostu mógł odpowiedzieć, że przynajmniej ubrania kupuje w normalnym sklepie. Bo podobno jest pyskaty i kłótliwy albo, jak kto woli, ma swoje zdanie na każdy temat.

Jako rozgrywający zdobył z reprezentacją Włoch złote medale mistrzostw Europy i świata (1989, 1990) oraz wygrał Ligę Światową (1990). Zabrakło mu tylko triumfu w igrzyskach olimpijskich i od tego czasu Anastasi nieustannie to marzenie ściga. W wieku 34 lat zdecydował się zakończyć karierę i zostać trenerem. Musiał poczuć, że już niczego więcej nie osiągnie, a dla niego lepiej dać sobie spokój zawczasu, niż zadowalać się półśrodkami.

Na początku przygody trenerskiej z Brescią i Pallavolo Montichiari nie mógł osiągnąć prawdziwych sukcesów. Szczytem marzeń bywało przebicie się do górnych rejonów tabeli i występy w rundzie play-off. Anastasiemu brakowało w drużynie dobrych zawodników, ale z tych, których miał, potrafił wycisnąć wszystko. Włoska federacja zaproponowała mu w 1999 roku po raz pierwszy objęcie drużyny narodowej. Harmonogram pracy z kadrą miał niemal taki sam jak teraz z polską.

Życie bez Wlazłego

Od razu wygrał Ligę Światową, potem ten sukces powtórzył w 2000 roku, a kilka tygodni później zdobył jeszcze brązowy medal olimpijski. Rok można było uznać za udany, choć upragnionego złota ciągle nie było. Włosi chcieli czegoś więcej, więc Anastasiemu podziękowano. Dwa lata później o pomoc poprosili go Hiszpanie i wtedy znów pokazał, ile jest w stanie osiągnąć z zespołem przeciętniaków. Zdobył mistrzostwo Europy, choć w składzie nie miał graczy wielkiego formatu, a jedyny – Rafael Pascual – miał już 36 lat.

Po tym sukcesie z Hiszpanami przypomnieli sobie o nim rodacy. Anastasi ponownie objął kadrę, ale został wyrzucony, gdy na mistrzostwach świata we Włoszech zajął czwarte miejsce. Został bez pracy, ale nie siedział i nie rozpamiętywał porażki, tylko pojechał do Brazylii na kilka tygodni, podpatrywać tamtejsze metody treningowe. Wrócił już jako trener reprezentacji Polski i od razu zabrał się do pracy.

Nie znał z polskich siatkarzy nikogo, a jedynym człowiekiem, do którego mógł się nad Wisłą odezwać, był Miguel Falasca – rozgrywający Skry Bełchatów, z którym zetknął się w reprezentacji Hiszpanii. W zespole polskim najbardziej doświadczeni – Daniel Pliński, Mariusz Wlazły, Michał Winiarski czy Paweł Zagumny – poprosili wówczas o urlopy. Anastasi chwilę pomyślał i znalazł rozwiązanie.

Nowym atakującym został Zbigniew Bartman, który ma odpowiedni temperament i umiejętności, a miejsce Plińskiego zajął Piotr Nowakowski. Nagle okazało się, że jest życie bez Wlazłego, powrót do drużyny mieli zagwarantowany tylko Winiarski i Zagumny.

Kibice zawsze wierni

Za starymi mistrzami już chyba nikt nie tęskni – przyszli nowi, którzy zaczęli wygrywać. Zasady są jasne: w reprezentacji dowodzi trener. To on ustala reguły, kto nie chce się podporządkować, choćby był najlepszy, musi odejść. Nikt nie próbuje się wychylać. To rodzi sukces, a sukces – oddanie kibiców.

Nic dziwnego, że teraz Anastasi twierdzi, iż zakochał się w Polsce. Tu wreszcie docenili jego i pracę, którą wykonuje. Żartował nawet ostatnio, że powinien postarać się o polskie obywatelstwo.

We Włoszech, przed wylotem na igrzyska, nikt tak wielkich pożegnań sportowców nie organizował, a w Polsce siatkarze byli żegnani jak bohaterowie. Powrót z Londynu przesunięto o jeden dzień w stosunku do pierwotnych planów, żeby było więcej czasu na świętowanie sukcesu.

Ale nawet, jeśli coś na igrzyskach nie wyjdzie, to kibice na lotnisko i tak przyjdą. Powrotu bez medalu dzisiaj jednak nikt sobie nie wyobraża.

Gdy na przerwie technicznej krzyczy na zawodników, nawet do najniższego w drużynie Krzysztofa Ignaczaka musi trochę zadzierać głowę. A co dopiero w sytuacji, gdy ma uwagi do wielkoludów jak Marcin Możdżonek albo Bartosz Kurek? Nie ma problemu i tak go wszyscy słuchają.

Mógłby się już dawno nabawić kompleksów, bo zawsze był niższy od kolegów w drużynie. 183 centymetry wzrostu wśród zwykłych ludzi daje powody do zadowolenia, ale wśród siatkarzy jest uznawane niemal za wadę wrodzoną. Mając taki wzrost, bardzo ciężko jest zostać siatkarzem.

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta