To była rewolucja: Michael Jordan, Magic Johnson, Larry Bird, Karl Malone i jeszcze paru innych wielkich nie musiało niczego udowadniać, ani zdobywać. Byli najlepsi, przyjechali jak po swoje, wygrali bezapelacyjnie wszystkie mecze i na koniec założyli na szyje złote medale. Grali jakby w zupełnie inną dyscyplinę niż reszta zespołów. Wyrażenie Dream Team na stałe weszło do sportowego języka.
Wcześniej w turnieju olimpijskim USA mogli reprezentować tylko zawodnicy z drużyn uniwersyteckich – koszykarze może i dobrzy, ale zwyczajni. Nie wykorzystać możliwości, jakie całej dyscyplinie dawała NBA, było poważnym grzechem zaniechania. Takich gwiazd, jakie tam grają, nie ma chyba obecnie w programie igrzysk żadna dyscyplina (piłka nożna się nie liczy, bo tam rywalizują prawie sami młodzieżowcy).
Okazało się, że koszykówka może być wiodącym sportem na igrzyskach, turnieje mogą być porywające, a kibice na całym świecie zachwycać się efektownymi akcjami. Tym bardziej, że w następnych latach rywalizacja się zaostrzyła.
Coraz więcej zawodników z Europy, Ameryki Południowej, a nawet Azji wyjeżdżało grać do USA i potrafiło znaleźć skuteczną odpowiedź na popisy gwiazdorów. Dwanaście lat po Barcelonie, na igrzyskach w Atenach, Amerykanie nie byli w stanie awansować nawet do finału. Wygrali Argentyńczycy, przed Włochami, a USA zdobyły trzecie miejsce.
Od tego momentu nic nie było już jak dawniej. Amerykanom przestano wręczać złote medale zanim jeszcze wyszli na parkiet. W 2006 roku nie byli w stanie zwyciężyć w mistrzostwach świata i mit o niepokonanej Ameryce runął.