Reklama
Rozwiń

Musimy orać, siać i czekać

Paweł Słomiński, szef Klubu Polska, o londyńskich porażkach i pomysłach zmian w sporcie

Publikacja: 20.08.2012 02:13

Musimy orać, siać i czekać

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Czy nasz sport musi być takim cierpiętnictwem?

Paweł Słomiński: Ja go tak nie postrzegam. Po prostu jest teraz, jaki jest. Nikogo nie zadowala. Jeśli trzeci raz z rzędu zdobywamy w igrzyskach tylko dziesięć medali, to już nie ma co biadolić o zapaści. To nie zapaść, to nasza normalność.

Nie chodzi o to, ile medali zdobywamy, ale jak zdobywamy. Nasi sportowcy są wiecznie poszkodowani. Biją rekordy w narzekaniu na działaczy, a działacze w narzekaniu na sportowców. Jeśli ktoś przegrywa, to zwykle nie wie, dlaczego. Prawie wszyscy zapewniają, że dali z siebie wszystko, ale niemal nikt nie bije rekordów życiowych. Jakieś błędne koło.

Sport to nie piekarnia i nie zawsze z kilograma mąki wyjdzie sześć bochenków chleba. Pewnie, że byłoby dobrze, gdyby trener z zawodnikiem znali przyczynę porażki, a jeszcze lepiej sukcesu. Pracujemy jednak z ludźmi, nie maszynami.

A te skrzywione miny? Aż się czasami chciało niektórym przypomnieć słowa poprzedniego ministra Giersza: Nie ma przecież obowiązku bycia zawodowym sportowcem.

Niestety, zdarzało się. Ktoś nie walczył, ktoś palnął głupotę po porażce, ktoś uciekał od odpowiedzialności. Mam wrażenie, że część z olimpijczyków po prostu nie wiedziała, po co pojechała na igrzyska. Nawet po ich oczach było widać, że to nie są wojownicy. Oczywiście, nie każdy nim musi być. Tylko czy musi jechać na igrzyska?

Wysłaliśmy do Londynu 218 sportowców, z czego – lekko licząc – jakieś 150 prawdopodobieństw porażki. Prawdopodobieństw graniczących z pewnością.

I przez to zapamiętamy głównie to, że zbieraliśmy baty. Ale przed igrzyskami nie mieliśmy – my, czyli Zespół Wsparcia Klubu Polska i ministerstwo –  wielu sojuszników, gdy wzywaliśmy do okrojenia ekipy. Dziennikarzom nasza rozdęta reprezentacja też zaczęła przeszkadzać dopiero, gdy zapachniało porażką. Przedstawicielom związków sportowych nawet się nie dziwię, lawirują pomiędzy ministerstwem dającym pieniądze, oczekiwaniami działaczy z terenu a zawodnikami, z których każdy widzi się na igrzyskach. Za to sportowców czasami nie rozumiem, przecież oni powinni dawać przykład. Nie chcę być źle zrozumiany. Mamy grupę wspaniałych zawodników. Mamy Tomasza Majewskiego, który narzeka, ale robi swoje, jeszcze stawia do pionu innych i broni złota. Ale jest też kilku takich, którzy odcinają kupony od sławy na żywca, na oczach wszystkich. Stawiają prezesów pod ścianą, wykorzystują do tego dziennikarzy.

Po nazwisku?

Nie, bo nie chodzi o piętnowanie, tylko o pokazanie zjawiska. Odnoszę czasami wrażenie, że niektórzy zawodnicy robią nam łaskę. Uważają, że ich bycie sportowcem to jest coś tak wyjątkowego, że daje im prawo do wszystkiego. Nie można im zwrócić uwagi, powiedzieć prawdy w oczy, bo się ocieramy o obrazę majestatu. Nie można niczego wymagać, bo to jest sport. I tak dalej. A przecież mówimy o pieniądzach publicznych. Jak ktoś je bierze na jakiś cel, to powinien się z zadania wywiązać. To jest wynagrodzenie za zobowiązanie do pracy. A nie prywatna przygoda pana Stasia czy Jasia. I skończmy też z podejściem, że coś się komuś należy za zasługi. Ile ja się tego ostatnio nasłuchałem. Bo ktoś 12 lat godnie reprezentował Polskę. Bo ktoś przywoził worki medali. No pięknie, ale przecież za te worki medali dostawał w swoim czasie nagrody. Przecież ma emeryturę olimpijską, to co jeszcze mamy dla niego zrobić? Właściwie to nawet nie jest emerytura, tylko świadczenie socjalne, emeryturę ci zawodnicy będą dostawali oddzielnie, jeśli ją sobie wypracują. Jak to przeliczyć przez lata życia, wychodzi potężna kwota.

I zdolność kredytową podnosi, aż miło. Dożywotnio.

Dlatego jeśli ktoś decyduje się uprawiać sport i sięgać po takie środki, to musi się też wywiązywać z obowiązków. Albo przynajmniej próbować. A nie chodzić obrażony. Znam zawodnika, który wiedział, że po igrzyskach zakończy karierę, bo już go mdli na samą myśl o treningu. Ale oczywiście oficjalnie jechał po medal. Wiem, że sport boli, a ludzie uciekają od bólu. Michael Phelps też miał już dość, męczył się, coś w nim pękło po Pekinie. Ale był na tyle uczciwy, że powiedział: jadę na igrzyska do Londynu zakończyć karierę. I nie zapowiadał Bóg wie czego.

To jak powinniśmy wybierać reprezentacje olimpijskie?

Wystarczy trzymać się kryteriów i minimów, które ustaliliśmy. Ale my uwielbiamy tu poluzować, tam popuścić. I zamiast wysyłać sygnał: „wynik za wszelką cenę", dajemy do zrozumienia, że „jakoś to będzie". No to jakoś jest.

Utknęliśmy gdzieś w połowie drogi między amatorstwem a zawodowstwem.To wszystkich demoralizuje. Bo są i pieniądze, i wymówki pod ręką.

Jest za mały dopływ ludzi, za mała konkurencja. Nikt nie naciska na naszych mistrzów, nie zapędza ich do roboty. Poza tym tu naprawdę nie ma wielkich pieniędzy. Są przyzwoite jak na polskie warunki. Dla sportowców, trenerów, bo trener zarabia, w zależności od klasy, kilka tysięcy brutto (trener klasy mistrzowskiej 8,5 tysiąca – piw) i dostaje dodatki za medale. To naprawdę godna płaca. Ale fortuny się nie uzbiera. Może lekkoatleci są w stanie zarabiać świetnie. Ale kajakarz, wioślarz, pływak? Żyje na dobrym poziomie, gdy jest mistrzem. Wtedy są stypendia, trafi się sponsor. Ale takich ze sponsorem jest niewielu. A dziś młodzież patrzy bez sentymentów: jaka jest ścieżka kariery i co ja z tego będę miał. Rodzice też są trudni. Nie pomagają, wręcz nastawiają dzieci wrogo do każdego autorytetu. Sami często nie mają czasu zaszczepić żadnej pasji, ale też nie dają szansy innym. A jako trener pływaków mogę powiedzieć, że większość zawodników, którzy coś osiągnęli, to ci, za którymi cały czas chodzili rodzice. Inwestowali w ich karierę.

Na tym się opiera sport amerykański: rodzice inwestują naprawdę duże pieniądze, opłacają zgrupowania, nawet zagraniczne starty.

Inwestują, bo wiedzą, że jak dziecko będzie dobrze pływało albo biegało, to na uniwersytecie dostanie stypendium i oni nie będą płacić za studia. Wykładają kilka tysięcy dolarów rocznie, żeby potem nie musieć wykładać kilkudziesięciu tysięcy za edukację. Znów: ścieżka kariery, po prostu. I na każdym kroku jest jakaś motywacja, żeby się nie zatrzymywać.

A jaki ministerstwo ma plan, żeby u nas było lepiej?

Orać, siać, czekać. Przede wszystkim orać. Przed nami daleka droga, bo chodzi o zmianę świadomości nas wszystkich. Polski sport funkcjonuje jak 20–30 lat temu. Wszyscy się oglądają na kolejnych ministrów. A oni, jeśli chodzi o upowszechnianie sportu, niewiele mogą zrobić. Tylko prosić, zachęcać. Pytać Ministerstwo Edukacji, czy lekcje wychowania fizycznego są dla niego ważne, czy są piątym kołem u wozu. Pytać samorządy, czy już nie pora z łatania dziur w drogach przerzucić się na inwestowanie w zdrowie społeczeństwa. Zwłaszcza że dziur do załatania ubyło. Nasze społeczeństwo nie garnie się do sportu, bo jest jeszcze na etapie zachłystywania się cywilizacją. Programów zachęcających do ruszania się jest mało, i tu widzę dużą rolę ministerstwa. Mamy piękne hale, ale niedostępne dla młodzieży. Biznesmeni mają tam swoje ligi, bawią się w sport. Zawodowi sportowcy zawsze się jakoś wcisną. Ale ta grupa, która nas interesuje najbardziej, potencjalni następcy dzisiejszych mistrzów, ma problem z wejściem i ćwiczeniem pod okiem fachowców. Chociaż nie wszędzie, bo są i takie samorządy, które inwestują w animatorów. Trzeba do tego zachęcić innych. Musimy też rozwinąć Instytut Sportu. A przede wszystkim zmusić sportowców, by z instytutem współpracowali. Kto korzysta ze środków publicznych, powinien być zobligowany do badań diagnostycznych. Ich wyniki to materiał ułatwiający w przyszłości poszukiwanie kolejnych mistrzów, ale też odpowiedź na bieżące pytania, np. kontrolowanie, czy trening jest skuteczny.

Minister Joanna Mucha zapowiedziała, że będziemy teraz wybierać dyscypliny kluczowe, a związkom przekazywać pieniądze na zasadzie finansowania projektów, a nie prostego dzielenia dotacji. Ale jak to ma wyglądać w praktyce?

Na początku września siadamy do rozmów, konsultacji, wypracowujemy kryteria. Wcale nie jest wykluczone, że pieniądze na najbliższy rok zostaną rozdzielone według starego klucza. Bo w grę może wchodzić zmiana przepisów, a to potrwa.

Jak ma wyglądać projekt składany przez związek starający się o dotacje?

Ma być konkretny: nie tylko jeśli chodzi o założenia medalowe, ale także o te elementy zarządzania projektowego, które decydują o sukcesie. Trzeba pokazać możliwości, jakie ma dany sport, jeśli chodzi o zawodników i trenerów, trzeba opisać cele etapowe i główne, terminy ich realizacji, sposoby kontrolowania postępów. I ile na to potrzeba pieniędzy. A potem traktować te zobowiązania poważnie, bo różnie z tym bywa. Dam prosty przykład: gdy związki na początku roku składały do nas wnioski o finansowanie, to wyszło nam z nich 38 szans medalowych na Londyn. A tuż przed igrzyskami tym samym związkom wyszło tylko 21 szans. Czyli jak proszę o pieniądze, to obiecuję dużo. Ale jak już pieniądze mam, to się nie wychylam. Tak nie może być. Liczymy na realną ocenę.

Kto ma te projekty weryfikować? Papier wszystko przyjmie.

Jest powołana grupa doradców, ale nie ukrywam, że chcę też porozmawiać o roli Zespołu Wsparcia Klubu Polska w tej ocenie. Bo grupa doradców społecznych nie będzie wertowała po nocach dokumentów przedstawionych przez związki. To nierealne, zresztą ja nie wierzę w pracę społeczną. Doradcy są od świeżego spojrzenia, od wymyślania.

A jak będą wybierane sporty kluczowe?

Na podstawie oceny szans na sukcesy, tradycji dyscypliny w Polsce, powszechności, zaplecza, również trenerskiego.

Czy to mają być te sporty, które mogą dać najwięcej medali, czy – skoro już mamy orać – te, z których będzie największy pożytek dla zdrowia publicznego?

I tu jest sedno sprawy. Jak powiedział niedawno Tomasz Zimoch: Czy my jesteśmy szczęśliwi z tego, w jakich sportach zdobyliśmy niektóre medale w Londynie? Czy to są te wzorce, które mogą pociągnąć dzieci do uprawiania sportu? Czy pan chciałby, żeby pana syn dźwigał ciężary? Czy może jednak stawiać na bieganie, pływanie, wioślarstwo, znakomite dla zdrowia i kształtowania sylwetki. Problem wymaga szczegółowej analizy. Zajmie się tym zespół doradców pani minister.

A co z Klubem Polska? Będzie specjalny program na Rio? Ten na Londyn miał wielu przeciwników i wyniki go raczej nie obroniły. Teraz mówimy sobie: robimy rewolucję, czekamy na efekty, a Rio się nie zajmujemy?

Polacy i tak w Rio będą oczekiwać sukcesów. Będzie potrzebny jakiś program ochrony głównych kandydatów do medali podobny do Klubu Londyn 2012. Nie uważam, że KL2012 był porażką, z 28 osób, które w nim były, jedna trzecia zdobyła medale. A gdyby część z naszych mistrzów była w pełni sił, oni też mogli sięgnąć po medale.

Ministerstwo Sportu, jako utrzymujące większość związków, już dawno mogło wymuszać na działaczach zmiany. Dlaczego akurat teraz miałoby mu się udać?

Może dlatego, że pani minister jest spoza środowiska i będzie jej łatwiej? Dlaczego korporacje przynoszą największe zyski? Bo stawiają na profesjonalizm, a nie układy. Pora coś zmienić, skorzystajmy z szansy, nie ma na co czekać. Musimy wreszcie zacząć zdobywać medale tam, gdzie nam zależy. A nie tam, gdzie nam się udaje.

—rozmawiał Paweł Wilkowicz

Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku