Nick Hornby w „Futbolowej gorączce" pisał, że w Arsenalu zakochał się tak, jak później zakochiwał się w kobietach: „nagle, niewytłumaczalnie, bezkrytycznie, nie myśląc o bólu ani kłopotach, jakie będą temu towarzyszyły". Miłość do Kanonierów rzeczywiście bywa trudna.
Drużyna od 2005 roku nie zdobyła żadnego trofeum, ale po siedmiu latach chudych miało nadejść w końcu siedem lat tłustych. Na razie nic tego nie zapowiada. Kibice mają prawo być sfrustrowani. Za bilety płacą najwięcej w Anglii, klub co roku pozbywa się najlepszych zawodników, a nowych kupuje niechętnie. Choć akurat tego lata na Santiego Cazorlę, Lukasa Podolskiego i Oliviera Girouda wydał 40 mln funtów. Ale wcześniej sprzedał Robina van Persiego i Aleksa Songa.
Dyrektor wykonawczy Arsenalu Ivan Gazidis przekonuje, że zespół będzie w stanie rywalizować z potęgami, gdy wejdzie w życie finansowe fair play. I nie zgadza się z zarzutami jednego z udziałowców, że rujnuje klub, skupiając się na sukcesie ekonomicznym, a nie sportowym.
Według magazynu „Forbes" Arsenal jest jednym z pięciu najbardziej wartościowych klubów świata – obok Manchesteru United, Realu Madryt, Barcelony i Bayernu Monachium. Tydzień temu na mecz z Norwich piłkarze wybrali się prywatnym odrzutowcem. Za 14-minutowy lot zapłacili 11 tys. funtów. Więcej czasu spędzili na ziemi, w sumie podróż – licząc dojazd na lotnisko Luton i odprawy – zajęła im ponad godzinę. Ale Arsene Wenger odpiera zarzuty, że to absurd i ostentacyjny pokaz bogactwa.
– Zwykle jeździmy pociągiem, ale tym razem nie było to możliwe, dlatego postanowiliśmy wziąć samolot, bo musieliśmy dotrzeć na miejsce w piątek po południu. A nigdy nie wiadomo, jak długo będzie trwała podróż pociągiem czy autokarem – tłumaczył Wenger.