Były cheerleaderki, konfetti wystrzeliwane przez maszyny podczas ceremonii dekoracji zwycięzców i „We Are The Champions" płynące z głośników. Ale kibice nie mogli sobie kupić pamiątkowych szalików i koszulek. PZPN nie wyprodukował okolicznościowego programu meczu. Mało tego, podczas toczących się rozgrywek zmienił ich regulamin, postanawiając, że zamiast jednego, będą dwa finały. Mówienie, że to gest wobec kibiców obydwu drużyn jest mydleniem oczu. Po doświadczeniach z ubiegłych lat żadne miasto nie chciało przyjąć kibiców Legii, w obawie przed dewastacją stadionu i okolicy. Dlaczego wobec tego PZPN nie porozumiał się z władzami Stadionu Narodowego?
Rozgrywki o Puchar Polski, wbrew patosowi czasów minionych o demokratycznym charakterze „turnieju tysiąca drużyn", nawet za komuny były piątym kołem u wozu. Finały odbywały się w rożnych terminach i miastach. Nic się nie zmieniło. Nawet nagroda za zwycięstwo jest mizerna, w stosunku do kwot, krążących w piłce - zaledwie 500 tys. złotych. Jedyna wartość wiążąca się z Pucharem Polski to prawo zwycięzcy do udziału w rozgrywkach Ligi Europejskiej. Może będzie to Legia, a jeśli zostanie mistrzem Polski, jej miejsce zajmie Śląsk. Po takich dwóch meczach obydwa warianty łączą się z ryzykiem. We Wrocławiu dominowała Legia a w Warszawie Śląsk. Widziałem już kiedyś mecz na podobnie żenującym poziomie jak ten wczorajszy. To był finał Pucharu Polski w roku 1975 na stadionie Cracovii. Stal Rzeszów pokonała ROW II Rybnik rzutami karnymi. Potem Stal wylosowała walijski Wrexham i nie wygrała żadnego z dwóch meczów. Prasa na Wyspach napisała wtedy, że „zawodnicy z Polski wyróżnili się jedynie chłopskim smarkaniem na murawę".