Od kiedy można je przeglądać we własnym domu, robię to coraz częściej, ale nie rozumiem więcej – oni piszą o nieznanych nam sprawach, ilustrują teksty zdjęciami gwiazdorów, których twarze niewiele nam mówią. To poczucie obcości potęguje jeszcze wspomnienie z Ameryki, gdzie starszy wolontariusz wiozący mnie w Teksasie, tuż po wyjeździe z lotniska zapytał: „Czy macie w Polsce Walmart?”. Gdy odpowiedziałem, że takich sklepów u nas nie ma, w jego oczach było drugie pytanie: „Jak tam żyć?”.

Tak z ręką na sercu: kto z państwa wie, kim jest Tom Brady, a to jeden największych sportowych idoli Ameryki, ożeniony w dodatku ze sławną i arcybogatą modelką. Taki amerykański David Beckham i jego spice girl z jedną istotną dla mnie różnicą – bez tatuaży.
Już to wystarczy, by Toma polubić. Na pytanie dziennikarza, dlaczego nie ma tatuaży ani kolczyków w uchu, Brady odpowiada: „Ojciec nie wpuściłby mnie do domu, gdybym je miał i ja zapewne tak samo zachowam się wobec moich dzieci”. Po przeczytaniu tych słów zacząłem naprawdę żałować, że Toma nie poznałem wcześniej, taki sojusznik w walce o sprawę estetycznie mi bliską w oceanie rapu jest bezcenny.

I na koniec informacja podstawowa: Tom Brady to quarterback (rozgrywający) zespołu futbolu amerykańskiego New England Patriots. Jego żona nazywa się Gisele Buendchen, o niej też mało słyszałem, a to już jest zdaniem mojej córki grzech śmiertelny.

Może córka ma rację, może trzeba z młodymi naprzód iść, jeśli wciąż jest szansa spotkać kogoś takiego jak Brady – pięknego, bogatego, z żoną jak marzenie. I bez tatuaży.

Idoli eleganckich po staremu, w stylu Nowej Anglii (jak Brady), Oxfordu (jak tenisista Tim Henman), czy Żoliborza (tu każdy może pomyśleć, kogo chciałby wpisać) bardzo mi brakuje. Wszędzie widzę Mike’a Tysona Dennisa Rodmana i Patryka Małeckiego, by poprzestać na kilku eleganckich inaczej.