Ma 30 lat. Wygląd, prawdę mówiąc, niepozorny. Mówi mało, jeśli już, to krótko i konkretnie. Na początku maja przyszedł do redakcji hiszpańskiego dziennika „Marca" i powiedział mniej więcej tyle: – Chcę w końcu roku dojechać rowerem z wybrzeży Antarktyki na biegun południowy. Sam, bez ekipy wspomagającej, bez uzupełniania zapasów drogą lotniczą, bez wsparcia lądowego. Sam będę ciągnął sprzęt, żywność i wodę. Do roweru doczepię sanie, jakieś 90 kg do pociągnięcia po lodzie. Trasa wynosi 1130 km, plan mam na 35 dni jazdy, jakieś 10 godzin podróży dziennie, w temperaturze około -35 stopni Celsjusza.
Urodził się w Asturii, w małym zabytkowym miasteczku Pravia. Północ Hiszpanii to nie jest szczególnie trudne miejsce do przetrwania, o ekscytujące przygody może rzeczywiście tam trudno. Juan Menéndez Granados po prostu czuł, że go gna w świat. Rower wydał mu się odpowiednim narzędziem. Nie zatruwa powietrza, nie tworzy zależności od stacji benzynowych, a i tak znacznie szybciej pokonuje się przestrzeń, niż pieszo. Zatem 16 lat temu wsiadł na siodełko i zaczął spełniać marzenia.
Niemal od razu szukał ekstremalnych wyzwań. Na liście osiągnięć ma już pokonanie australijskiej pustyni, bezdroży Uralu, przejechał jezioro Bajkał dookoła i w poprzek po lodzie, jeździł po górach Wysokiego Atlasu, podbijał Amazonię i, dla równowagi, Grenlandię.
Na klasyczne pytanie o powody swej pasji odpowiedział, jak znakomita większość mu podobnych: – Bo są takie wyzwania. Być pierwszym samotnym rowerzystą w jakimś dziewiczym obszarze świata. Być pierwszym, który tam dojechał bez żadnej pomocy z zewnątrz.
– Antarktyka to jedyny kontynent, na którym jeszcze nie postawiłem kół mego roweru. No i motywuje mnie fakt, że tylko parę osób próbowało zdobyć biegun południowy na rowerze i jeszcze nikomu się nie udało – dodał.