To nie jest pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, gdy zadaję sobie pytanie o istotę popularności boksu, ale trudno od niej uciec, bo tylko w tym sporcie zwycięstwo bywa równoznaczne z fizycznym unicestwieniem rywala. Tak samo jest zapewne w sztukach walki w klatce i bez klatki, ale ja tego świata nie ogarniam i mam nadzieję, że np. w MMA nie będą już wkrótce zdobywać olimpijskich medali, choć trudno to wykluczyć.
Zostańmy jednak przy boksie, który od lat jest jedną ze sportowych lokomotyw stacji telewizyjnych. Wciąż chcemy oglądać nawet kiepskie walki z udziałem anonimowych pięściarzy, więc nic nie wymusza na telewizjach kontroli jakości. Skoro można niemal każdy pojedynek sprzedać jako rywalizację o mistrzowski pas, np. Unii Europejskiej albo państw nadbałtyckich, to boks staje się biznesem, w którym łatwo wpuścić do obiegu fałszywy pieniądz. Dlatego mamy walki o mistrzostwo świata z udziałem średniaków, które są kpiną z boksu i z nas. Boks na tym zarabia, a my chcemy być oszukiwani, dlatego interes kręci się w najlepsze. Ale kiedy przed taką walką na ring wnoszą biało-czerwoną flagę i grają polski hymn, to jest jednak przesada. I nie zmienię zdania, choć wiem, że w Ameryce – ziemi obiecanej zawodowego boksu – flagi są nawet na stacjach benzynowych i być może stąd te wzory.
Boks prawdziwy był sportem mitotwórczym, przyciągającym pisarzy i filmowców. Wielki bokser budził szacunek, a kiepski walczył w portowej knajpie o kawałek chleba. Obaj bywali tematem świetnych książek i filmów, czasami obaj u schyłku życia bywali też jednakowo przegrani. Dziś wciąż są wspaniałe walki, ale jeśli codzienna krwawa tandeta w kolorowym opakowaniu będzie nas zalewać w takim tempie, to wkrótce artystę w ringu dostrzegać już będą tylko czytelnicy „The Ring”, biblii boksu. Pozostali uwierzą, że co sobotę ktoś walczy o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Wygrywają na tym przede wszystkim cwani promotorzy, ale na szczęście oni również bywali bohaterami dobrych filmów. Może więc ten oszukany boks też się do czegoś przyda.