I nie o wyniki tu chodzi, tylko o widowisko, zarobki i pozycję działaczy w międzynarodowej konstelacji. Sale są pełne, kibice wielbią siatkarzy, ci zarabiają w polskiej lidze ogromne pieniądze, a telewizja Polsat znakomicie pokazuje ten spektakl.
Dla Zdzisława Ambroziaka, Aleksandra Skiby i trochę młodszych, z pokolenia złotych medalistów z Montrealu, wyjazd do Włoch był jak wyprawa do ziemi obiecanej. Nie tylko dlatego, że dolarowy przelicznik w PRL z każdego pracującego na Zachodzie czynił krezusa. Tam był po prostu inny świat, inne życie. Świętej pamięci Zdzisław opowiadał mi o tym z błyskiem w oku.
Dziś włoskie kluby wciąż są dobrymi pracodawcami, ale za chlebem żaden wybitny siatkarz z Polski wyjeżdżać nie musi. Nawet jeśli miałby to być chleb z włoską szynką popijany winem Barolo.
Oczywiście na początku był sponsor, bardzo cierpliwy, bo pieniądze płynęły, a wyników nie było. Nazwę tego sponsora wszyscy znają, gdy gra reprezentacja Polski, jego logo na koszulkach zawodników jest większe od orła.
W końcu zaczęły wygrywać siatkarki (lubiane przez wszystkich za klasę i urodę „Złotka”), potem przyszły zwycięstwa mężczyzn i gdy wydawało się, że mamy już perpetuum mobile, maszyna się zacięła, a właściwie pracuje na jałowym biegu.