W sobotę w Gdańsku, gdy Polacy przegrywali mecz z Francją, publiczność pod wodzą ryczącego wodzireja tańczyła labada, małego walczyka.
Czy w tym nieustannym hałasie, widoku podrygujących panienek, nie gubimy czegoś istotnego? Czy komercjalizacji musi towarzyszyć zbanalizowanie wpisanego w sport dramatu? To oczywiście rzecz gustu, a pewnie i znak naszych hałaśliwych czasów. Ale można się obawiać, że jeszcze chwila, a organizatorzy siatkarskiego meczu, gdy trener weźmie czas, zafundują nam połykaczy ognia, tańce na rurze, albo babę z brodą.
Natomiast to, że spiker zawodów jest wodzirejem i pierwszym kibicem polskiej drużyny, przestaje być kwestią smaku, to zaprzeczenie elementarnej zasady fair play. Wątpliwy mikroklimat i obyczaje z komercyjnej Ligi Światowej, gdzie biznesowi podporządkowane jest wszystko, łącznie z zasadami kwalifikacji, przeniknął do imprezy stricte sportowej – Mistrzostw Europy. Tu jednak gospodarzowi nie wypada faworyzować „swoich”, a czymże innym jest oddanie systemu nagłośnienia hali w ręce polskiego zapiewajły?
Kamery pokazały jak świetnie na meczu Polska-Turcja bawili się fani, a wśród nich nasza ministra sportu, z wielką gracją tańcząca labada, małego walczyka. Tym samym niejako z urzędu wsparła kuriozalne wyczyny spikera. Nie mam żalu do pani Muchy, że nie zna się na organizacji rozgrywek hokeja na lodzie, ale mam obawy, że po prostu nie rozumie sportu i elementarnych zasad, na których powinien być oparty.
Z drugiej strony trudno się dziwić. Skoro spiker-zapiewajło nie wadzi żadnemu z piszących o tej imprezie polskich dziennikarzy, nie można mieć specjalnie za złe, że pani ministra też ruszyła w tany. Najwidoczniej, parafrazując, do ubogich sportowym duchem należy królestwo sportu, choć ciężko się z tym pogodzić.