Real był pierwszym klubem, któremu kibicowałem jako chłopiec i wiele z tej sympatii po latach zostało. Ale w tym finale byłem za Atletico. Dlatego, że biedniejszy, że nigdy tego pucharu nie zdobył, że nie przegrał w drodze do finału ani jednego meczu, że walczył nie tylko z przeciwnikami, ale i z przeciwnościami losu, że grał tam kiedyś Roman Kosecki. Los nie oszczędzał Atletico także w finale. Diego Simeone nie mógł wystawić ważnego pomocnika Ardę Turana, po dziewięciu minutach musiał zejść najlepszy napastnik Diego Costa. W dodatku, kiedy patrzyło się na piłkarzy obydwu drużyn, też można było wyrobić sobie na ich temat opinię. Z jednej strony tryskający zdrowiem, wyżelowani  realiści, z drugiej skromni atleci, wśród których Diego Godin i Juanfran wyglądali w porównaniu z większością przeciwników, jakby zaraz mieli trafić na oddział intensywnej terapii madryckiego szpitala. Ale to Atletico zdobyło prowadzenie i to Simeone, przez półtorej godziny wiedział lepiej niż Carlo Ancelotti co robić.

Nie było widać na boisku najlepszego piłkarza świata Cristiano Ronaldo, słabo grali Karim Benzema i Gareth Bale - wszyscy świetnie pilnowani przez obrońców Atletico. A błąd, jaki przy straconej bramki popełnił Iker Casillas  był smutny dla każdego, kto lubi tego bramkarza i przeżywa jego problemy. Byłem na Hampden Park świadkiem poprzedniego triumfu Realu w Champions League (2002). To wtedy Zinedine Zidane (dziś na ławce obok Ancelottiego) strzelił bramkarzowi Leverkusen jedną z najpiękniejszych bramek w historii finałów Ligi Mistrzów. To wówczas 21-letni Casillas zastąpił w bramce kontuzjowanego Cesara i obronił trzy strzały, które miał prawo przepuścić. Byłoby wyjątkową ironią losu, gdyby dwanaście lat później jego błąd zadecydował o porażce.

Ale co ma powiedzieć Atletico? Obudziły się wszystkie demony sprzed 40 lat. W 1974 roku w finale Pucharu Mistrzów też prowadził z Bayernem do 90 minuty, stracił gola po strzale obrońcy Georga Schwarzenbecka a w powtórzonym meczu przegrał 0:4. Teraz niemal to samo stało się w dogrywce, kiedy już piłkarze Atletico słaniali się ze zmęczenia na nogach, Juanfran wyraźnie utykał, Simeone nie miał na ławce nikogo równie dobrego jak zawodnicy z pierwszej jedenastki. I wygrał bogatszy. Wygrał zasłużenie,  zapracował na to, nie będę z tego powodu darł sobie resztek włosów, bo Real lubię. Ale gdyby, mimo wszelkich różnic z Realem i słabości zwyciężyło Atletico, mielibyśmy jeszcze jedną piękną legendę. Coraz mniej miejsca na nie w zaprogramowanym i przebogatym świecie futbolu. Atletico i tak wkroczyło do tego świata jak parweniusz, który długo pokazywał pokazał bogaczom, że pieniądze to nie wszystko. Głowa trenera, duch zespołu, ambicja poszczególnych piłkarzy równoważyły różnice między tym zespołem a kilkoma jego przeciwnikami. Gratulując Realowi dziękuję Atletico.