Kalendarz inauguracyjnych mistrzostw świata, rozgrywanych w 1950 roku, liczył siedem wyścigów, a cztery z nich są też organizowane w sezonie 2014: oprócz zawodów na Spa-Francorchamps są to także Grand Prix Wielkiej Brytanii, Monako oraz Włoch. Silverstone, Monza czy nawet uliczna pętla w Monte Carlo przeszły przez kilka dekad sporo zmian, ale najbardziej zmienił się właśnie belgijski obiekt. W imię bezpieczeństwa odebrano mu sporo dawnego charakteru, ale mimo tego pozostaje torem, na którym poza idealnie dostrojonym samochodem ogromną rolę odgrywają umiejętności i odwaga kierowcy. Silniki wyścigowych maszyn zaryczały wśród zielonych wzgórz Ardenów już w latach 20. ubiegłego stulecia. Walczono wówczas z czasem i rywalami na piętnastokilometrowym trójkącie zwykłych dróg, łączących miejscowości Francorchamps, Malmedy i Stavelot. Później skrócono trasę o kilometr.
W tamtych czasach nie było jeszcze bezpiecznych barier energochłonnych, więc kierowcy pędzili wąską nitką asfaltu pomiędzy drzewami, słupami telegraficznymi, wiejskimi płotami czy domkami. Jeszcze w latach 50., niedługo po inauguracji wyścigowych mistrzostw świata, średnia prędkość na liczącym 14 kilometrów okrążeniu zaczęła przekraczać 200 km/godz – mimo że po drodze trzeba było pokonać istniejący do dziś nawrót La Source, zwalniając tam do niespełna 50 km/godz.
Chyba każdy kibic Formuły 1 wie, co wydarzyło się w „czarny weekend" na włoskiej Imoli w 1994 roku. Na szóstym okrążeniu GP San Marino zginął Ayrton Senna, dzień wcześniej podczas kwalifikacji śmierć zabrała Rolanda Ratzenbergera, a podczas piątkowego treningu poważny wypadek miał Rubens Barrichello. Jednak w smutnych statystykach F1 na szczycie listy tragicznych wyścigów – oby już na zawsze – figuruje Spa-Francorchamps i rok 1960. Podczas treningu Stirling Moss, jeden z najwybitniejszych kierowców wszech czasów, który mimo 16 zwycięstw w Grand Prix nigdy nie zdobył tytułu, stracił lewe tylne koło w swoim Lotusie. Pasów bezpieczeństwa nie stosowano i Anglik wypadł z koziołkującego auta. Pierwszej pomocy udzielili mu jadący za nim koledzy. Na szczęście skończyło się na trzech pękniętych kręgach i tylko dwóch wyścigach przerwy. Po zwycięstwie w kończącej sezon GP USA Moss dostał tort z pięknie odwzorowaną miniaturką samochodu wyścigowego na czubku. Oderwał od niej lewe tylne koło i wręczył szefowi Lotusa Colinowi Champanowi, który słynął z projektowania szybkich, ale kruchych i niebezpiecznych samochodów. Niemal w tej samej chwili co Moss kraksę na Spa zaliczył inny kierowca Lotusa, Mike Taylor. Miał pecha, bo jechał z przodu, kiedy wszyscy zatrzymali się przy wraku samochodu Mossa. Też został wyrzucony z auta i ze złamanym kręgosłupem przeleżał w polu prawie pół godziny, zanim zorientowano się, że nastąpił jeszcze jeden wypadek. Po długiej terapii odzyskał władzę w nogach i jako jeden z nielicznych kierowców w historii zdołał wywalczyć odszkodowanie od Lotusa – przyczyną kraksy była pęknięta kolumna kierownicy. Gdy belgijscy lekarze ratowali życie i zdrowie Mossa oraz Taylora, podczas niedzielnego wyścigu doszło do dwóch kolejnych tragedii. Chris Bristow nie miał szans, gdy jego Cooper przekoziołkował w piekielnie szybkim, podstępnym zakręcie Burnenville i kierowca został wyrzucony w stojące tuż przy drodze ogrodzenie z drutu kolczastego. Kwadrans później Alan Stacey na prostej przed tym samym zakrętem zderzył się z ptakiem – trafiony w twarz stracił panowanie nad samochodem i wypadł z toru. To był jedyny wyścig w historii F1, w trakcie którego zginęło dwóch kierowców.
– Jako pierwszy przejechałem przez Burnenville po wypadku Chrisa – wspominał późniejszy dwukrotny mistrz świata Jim Clark, dla którego był to drugi wyścig w karierze. – To było straszne, nigdy nie zapomnę widoku ciała Chrisa, odciąganego na bok. Pamiętam, że po wyścigu mój samochód był pochlapany krwią...
Mimo tragicznych wypadków belgijski wyścig nie wypadł z kalendarza, nie został też w żaden sposób zmodernizowany. W 1960 roku zdobywca pole position uzyskał tu średnią prędkość 220 km/godz, a sześć lat później było to już 232 km/godz. Właśnie w 1966 roku doszło tu do kolejnego wypadku, który miał ogromny wpływ na bezpieczeństwo w wyścigach. W deszczu na szybkich łukach pośrodku długiej prostej Masta z toru wypadł Jackie Stewart. Szkot został zakleszczony we wraku swojego BRM, a wylewająca się z rozprutego baku benzyna groziła wybuchem. Wyciągnęli go koledzy – Bob Bondurant i Graham Hill – którzy także wypadli z toru w tym miejscu. Od tamtej pory późniejszy trzykrotny mistrz świata zawsze woził w kokpicie płaski klucz do odkręcenia kierownicy, a zapoczątkowana przez niego krucjata na rzecz bezpieczeństwa zawodników w końcu położyła kres archaicznej i śmiertelnie niebezpiecznej pętli w Ardenach.