Co się stało, że arcybogaty kraj, ojczyzna wielu sportów zimowych, odwraca się plecami do MKOl? Odpowiedź jest być może prosta: skandynawskie poczucie przyzwoitości nie pasuje do obyczajów wprowadzonych do olimpijskiego koncernu przez Juana Antonio Samarancha, które trwają, choć hiszpański markiz od lat nie żyje. Ponad połowa Norwegów w referendum powiedziała igrzyskom „nie", a mer miasta Tromsoe – Jens Johan Hjort – powody tej odmowy uzasadnił w jednym zdaniu: „W MKOl musiałoby się dużo zmienić, bym mógł poprzeć naszą olimpijską kandydaturę".

Bardzo wiele należałoby zmienić w sprawach najważniejszych, igrzyska muszą być tańsze, nie można nikogo skazywać na budowę toru bobslejowego kosztującego miliony dolarów, ale bogatych Norwegów bardzo zirytowały też inne wymagania olimpijskich władców. Świadczą one o tym, że ich świat wciąż jest daleki od tego, co zwykli ludzie uznają za przyzwoitość w życiu publicznym.

Zaczęło się od sugestii nie do odrzucenia, by zapewnić członkom MKOl udział w przyjęciu wydanym przez norweskiego króla. A potem były kolejne żądania: samochody z kierowcami, specjalne pasy ruchu, synchronizacja świateł na skrzyżowaniach, specjalny terminal na lotnisku dla „olimpijskiej rodziny", w hotelowych minibarach wyłącznie produkty Coca-Coli, telefony Samsunga dla wszystkich i na koniec najważniejsze: członkowie MKOl mają być powitani z uśmiechem. To nie żart, tak było napisane. Spełnienie tych wszystkich zachcianek nie kosztuje dużo, w porównaniu z ceną za igrzyska to pchełka, ale kto wie, czy właśnie dlatego Norwegowie, a przedtem Szwedzi, nie pokazali MKOl figi. Takie wymagania są gwoździem do trumny każdego pomysłu, o którego powodzeniu ma decydować opinia publiczna. Nic dziwnego, że przed Oslo zaproszenie na olimpijski bal zimą odrzucił też Sztokholm, bo w Szwecji obywatelskie społeczeństwo pojmowane jest mniej więcej tak samo jak w Norwegii.

Kilka lat temu w warszawskiej Ikei zobaczyłem, jak między stoiskami przechadza się starszy pan w jeszcze starszej marynarce. Chodził, rozglądał się, nikt na niego nie zwracał uwagi. Dyskretnie szła za nim dziewczyna z notesem i młody człowiek. Wtedy rozpoznałem tego pana, bo czytałem o nim w gazecie: to był Ingvar Kamprad, twórca i założyciel Ikei, jeden z najbogatszych ludzi świata.

Nie jestem naiwny, wiem, że Ikea to taki sam koncern jak inne, ale mimo wszystko bliżej mi do manifestacyjnej skromności Kamprada niż bizantyjskich obyczajów członków MKOl i cieszę się, że Kraków znalazł się po właściwej stronie w grze o igrzyska. Dzięki temu poczułem się trochę Skandynawem.