Kiedy ponad rok temu prezydent przyjmował w pałacu bohaterów Wimbledonu, wydawało się, że jest szansa, byśmy wkroczyli na hiszpańską, francuską czy choćby czeską ścieżkę. Tam produkuje się tenisistów taśmowo, w każdym pokoleniu jest kilku graczy wybitnych i raz na jakiś czas pojawia się gwiazdor. Z czterema federacjami, które zarabiają krocie na turniejach wielkoszlemowych, porównywać się nie możemy, ale Czechy to już jest wzór dla nas.
Tymczasem wszystko wskazuje, że piękne lata Radwańskiej, Janowicza, Kubota, Fyrstenberga i Matkowskiego nie będą miały dalszego ciągu. Oczywiście jest możliwe, że pojawi się nowy as, ale niestety niewyszkolony w ośrodku Polskiego Związku Tenisowego wybudowanym za pieniądze strategicznego sponsora, bo ani jednego, ani drugiego nie ma.
Były już prezes PZT Krzysztof Suski nie tylko manierami zraził sobie większość środowiska i Bogu dzięki odszedł, zabierając z kortu swoje zabawki. Ale to jedyna dobra wiadomość, bo po jego rezygnacji wybrano nowe-stare władze, czyli utwardzono układ istniejący od lat i polegający na tym, że związek żyje z dotacji Ministerstwa Sportu, a o nowoczesnym marketingu działacze nie mają pojęcia. Każdy związek sportowy ma swój beton, ale w tenisie trzyma on wyjątkowo mocno. To fatalna wiadomość, tym bardziej że tenis z marketingowego punktu widzenia jest sportem trudnym, bo reprezentacja, której wizerunkiem można handlować, to rocznie maksimum trzy–cztery mecze Pucharu Davisa (mężczyźni) i o wiele mniej prestiżowe spotkania kobiet w rozgrywkach o nazwie FedCup. Związkowi pod wodzą Krzysztofa Suskiego nawet w apogeum popularności Janowicza nie udało się zapełnić Torwaru na ważnym meczu z Chorwacją (grał m.in. przyszły zwycięzca US Open Marin Cilić), bo cała para i duże pieniądze poszły w salon VIP.
Przypomniałem sobie o tym, gdy w „L'Equipe" przeczytałem, że internetowa sprzedaż kart wstępu na tegoroczny finał Pucharu Davisa Francja – Szwajcaria trwała sześć minut i po biletach nie było śladu, choć na trybunach w Lille może usiąść 28 tysięcy widzów.
Nam do finału daleko, zatrzymaliśmy się na progu Grupy Światowej, i chyba czas już zakończyć sen o potędze. Ja mogę się pocieszyć byle czym, bo pamiętam czasy, gdy w turniejach wielkoszlemowych nie było żadnego Polaka, ale tym, którzy wspominają głównie polski Wimbledon 2013, radzę skorzystać z resztek jesieni i zagrać ostatni raz pod gołym niebem, bo powtórki szybko nie będzie.