Prawo do płaczu

Po meczu z Niemcami w strefie wywiadów Stadionu Narodowego kilkudziesięciu dziennikarzy chciało zadać pytania Sebastianowi Mili. Nim stanął przy pierwszej grupce rzuciliśmy się sobie w ramiona. Stary dziennikarz i 32-letni piłkarz. Staliśmy tak przez kilka chwil, nie czując nawet barierki, która nas rozdzielała. On miał mokre oczy i ja też. Mila strzelił bramkę i został bohaterem zwycięskiego meczu. Dzień wcześniej, po konferencji w hotelu nie było chętnych na rozmowę z nim. Ukazała się tylko w „Rzeczpospolitej". Nigdy nie straciłem wiary w niego chociaż upływający czas nie stał ani po mojej stronie ani, tym bardziej po jego. On tej wiary nie stracił i w najważniejszym meczu roku został bohaterem. Miał prawo się popłakać. A ja z nim.

Teatr niespełnionych marzeń

Kiedy ma się 10 - 12 lat po meczach się nie śpi. Zwycięstwa pobudzają wyobraźnię o wielkich stadionach. Porażki stają się tragedią. Dzieci (chłopcy i dziewczynki) biorące udział w turnieju o Puchar Tymbarka przyjechały do Warszawy autokarami z całej Polski, często razem z rodzicami. Grały na Stadionie Narodowym. Dla zwycięzców to były najszczęśliwsze godziny krótkiego jeszcze życia. Dla przegranych - koniec świata. Patrzyły jak inni odbierają nagrody z rąk Zbigniewa Bońka oraz innych słynnych piłkarzy i ryczały. Nie zapomnę dziewczynki, córki znanego trenera, której drużyna z Mazowsza przegrała w finale. Ją przynajmniej uspokajał tata. Większość musiała dawać sobie radę sama. Jak się ma niewiele lat a dom jest daleko - to nie jest łatwe.

Zeszyty pana Witka

Zmarł mój trener z klubu Hutnik Falenica - Witold Dłużniak. Przed śmiercią zobowiązał syna, żeby przekazał mi swoje notatki z lat sześćdziesiątych, kiedy w Falenicy graliśmy dla niego. Takie rzeczy ogląda się z drżeniem rąk. Czułem się jak Antonio Salieri, patrzący na filmie Milosza Formana na nuty, które przyniosła mu żona Mozarta. Każda rzucona na podłogę karta to niebiańska muzyka. Dla mnie każda kartka zeszytu trenera to słoneczne falenickie boisko pozbawione trawy, kibice pijący oranżadę, pan Skręta przedzierający bilety, koledzy z drużyny, z których wielu odwiedzam na cmentarzu za morenową górką, bajeczne zagrania, które zdarzyły się naprawdę i jakie sobie wyśniliśmy.

Zostały pomniki

Eusebio przeżył 72 lata. Zmarł w styczniu w Lizbonie. Alfredo di Stefano miał lat 88, kiedy w lipcu odszedł w Madrycie. Bez Eusebio nie byłoby wielkiej Benfiki. Bez di Stefano - legendarnego Realu. Obydwaj zostali bohaterami w swoich drugich ojczyznach. Eusebio przyjechał do Portugalii z Mozambiku. Di Stefano trafił do Hiszpanii z Argentyny, przez Kolumbię. Obydwu postawiono pomniki. Eusebio miał szczęście, że zaczynał karierę razem z telewizją. Di Stefano wtedy już powoli ją kończył. Z obydwoma rozmawiałem, obydwu podawałem rękę. Niektórym dzisiejszym gwiazdkom, sztucznie hodowanym przez media, bardzo do nich daleko. W kategoriach futbolowych oni mnie osierocili.

Spojrzenie prosto w oczy

Częściej niż przegranym piłkarzom współczuję ich trenerom. Nie jestem tylko w stanie przejąć się porażką drużyny Jose Mourinho, który swojemu koledze po fachu wkłada palec w oko. Ale losem Ottmara Hitzfelda czy Vicente del Bosque - zawsze. Del Bosque zyskał w moich oczach jeszcze więcej, kiedy po meczu Hiszpania - Polska w Murcji odpowiadał na moje piętnastosekundowe pytanie przez trzy minuty. Patrzył mi przez ten czas prosto w oczy, traktując jak partnera w pracy, a nie anonimowego gryzipiórka z dalekiego kraju, którego reprezentację ograł właśnie 6:0. Kiedy na mundialu w Brazylii Hiszpania przegrywała 1:5 z Holandią bolało mnie tak, jak trzymającego mimo to fason trenera.