Nie ulega wątpliwości, że pod względem igrania z losem Legia znajduje się w czołówce europejskich klubów. Jej kibice zostawiają po sobie złą pamięć wszędzie tam, gdzie Legia gra. W Wilnie, Wiedniu, Lokeren, w sklepach i na stacjach benzynowych, gdzie zapominają uregulować rachunków. Ta pamięć łączy się z wizerunkiem polskiego kibica, z piwem w ręku, rozebranego do pasa, demonstrującego nadwagę i tatuaże. Kiedy gra reprezentacja i taki kibic wyje hymn narodowy, staje się wtedy polskim patriotą, hołubionym przez prawicowych polityków.
Niech się każdy ubiera na mecz jak chce i zachowuje jak chce, pod warunkiem, że nie narusza to norm, przepisów, nie przeszkadza innym i nie powoduje kar, dotykających wszystkich, a nie tylko sprawców. Kilkadziesiąt tysięcy warszawiaków chciałoby obejrzeć Ajax na Łazienkowskiej, ale nie może, bo kilkadziesiąt osób nie potrafiło się zachować w Lokeren i UEFA nałożyła karę za rasistowskie okrzyki i gesty.
Takie kary to odpowiedzialność zbiorowa, z gruntu niesprawiedliwa. UEFA wychodzi jednak z założenia, ze kluby same powinny wychowywać kibiców i mieć wpływ na ich zachowanie. W przypadku Legii jest to akurat trudne. Skoro przywódca legijnej ekstremy jest traktowany przez prezesa klubu jak VIP, to dla pozostałych wystarczający sygnał, że mogą wszystko i włos im z głowy nie spadnie.
Stadionowi terroryści powinni być traktowani przez zwykłych kibiców jak pijani kierowcy, którym inni kierowcy zabierają kluczyki i wzywają policję. Tyle, że na stadionach wiąże się to z ryzykiem utraty zdrowia a donos nie mieści się w kodeksie honorowym przeciętnego kibica.
W ciągu kilku miesięcy Legia straciła przez wybryki grupki kibiców grubo ponad pół miliona euro, co odbiło się też na wizerunku klubu - wciąż najbogatszego, najlepszego i najbardziej rozpoznawalnego w Polsce. A wszystko to z miłości do Legii. Kary nie robią wrażenia, apele też nie. Sytuacja wydaje się beznadziejna i to chyba nie ostatni taki mecz... Pierwszy raz Legia grała bez kibiców jeszcze na starym stadionie Wojska Polskiego. W kwietniu roku 1993, po awanturach na meczu pucharowym z Katowicami i zniszczeniu wielu ławek na trybunie otwartej PZPN zamknął stadion na spotkanie ligowe z Górnikiem Zabrze, przypadające w Wielką Sobotę. Władze klubu postanowiły usunąć z tej trybuny planszę przedstawiającą żyletkę (wcześniej była na tym miejscu reklama żyletek Iridium Super), od której wzięła się nazwa trybuny. Kilka dni później, sfrustrowani kibice Legii zdemolowali pociąg, którym jechali na mecz do Mielca. Po miesiącu u ukraińskiego piłkarza Legii Romana Zuba wykryto środek dopingujący. W maju PZPN pozbawił Legię tytułu mistrza Polski, zdobytego w okolicznościach, mogących świadczyć o korupcji. Tak to się zaczęło. To na trybunach Legii zaczęto skandować hasło, przejęte przez cały kraj: „J...ć PZPN". To tu kolejnymi wrogami były te władze klubowe, które próbowały walczyć z chuliganami. I tak to trwa już prawie ćwierć wieku, czyli niewiele krócej niż ma wolna Polska. Niektórym kibicom wolność wyraźnie pomyliła się z anarchią.